niedziela, 22 grudnia 2019

Z pamiętnika nastolatka

19 sierpnia
Ciągle się zastanawiam, co mógłbym zrobić. Mam trudny okres, szukam swego miejsca, staram się poznać siebie i ciągle mi to się nie udaje. Raz myślę tak, raz inaczej, co chwilę chcę coś innego, nie potrafię się zdecydować, mogę nawet stwierdzić, że się zgubiłem.
Wczoraj kupiłem ten zeszyt. Ponoć ma to być mój dziennik. Może lepiej będzie, jeśli powiem, że to ma być pamiętnik. Ma pomóc mi w poznaniu siebie samego. Ciekawe, jak to działa, bo nigdy wcześniej nie pisałem niczego o sobie. To jest mój pierwszy pamiętnik.
Tak poradził mi mój dobry kolega, Staszek. Powiedział, abym zaczął pisać dziennik, bo będę mógł czytać to, co sam o sobie myślę, jeśli, oczywiście będę szczery. Dzięki tym zapiskom, z czasem będę mógł poznać siebie i znaleźć rozwiązanie swoich problemów. Ciekawe...

21 sierpnia
Byliśmy dziś nad stawem za starym młynem. Kama się opalała, a my skakaliśmy z tamy do wody. Potem dołączył do nas Marcin i siedzieliśmy przy ognisku. Już dawno temu zauważyłem, że Kama nie lubi Staszka i Wojtka. Jeśli może, to ich unika. Mówi o nich, że w jakiś sposób są bardzo dziwni, że nie są tacy jak reszta dzieciaków ze szkoły. Dziwi się, że Marcin tak mocno się z nimi przyjaźni. Ponoć mają wiele tajemnic. Pytałem się jej wiele razy, co to znaczy, ale zawsze odpowiada, że są dziwni i patrzy na nich z podejrzliwością. Ja ich lubię, może nie tak bardzo jak Kamę, ale ich lubię. Są moimi kumplami.

22 sierpnia
Dziś będę pisał o Kamie. To moja najlepsza przyjaciółka. Wraz z rodzicami mieszka w starej kamienicy, jedynej w naszej wsi. Tak jak ja jest jedynaczką. Kumplujemy się od początków szkoły. Jej matka była szkolną koleżanką mojej. Ponoć kiedyś były nierozłączne. Pokłóciły się o chłopaka, czyli mojego ojca. Dziś matka Kamy patrzy z politowaniem na swojego dawnego narzeczonego i pewnie dziękuje w głębi serca Bogu za to, że poprowadził jej życie tak, a nie inaczej. Dzisiaj rozmawiają ze sobą bardzo rzadko, prawie w ogóle. Pamiętam, że kiedyś Kama wzięła mnie do siebie. Ściany jej pokoju wyklejone były plakatami i widokówkami, a na podłodze leżał okrągły dywan. Siedzieliśmy na nim i składaliśmy puzzle, gdy do pokoju weszła jej mama. Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem i poprosiła Kamę do kuchni. Słyszałem, jak rozmawiały o mnie i potem trzasnęły drzwi od łazienki. Gdy wychodziłem z ich mieszkania, pani Celina, czyli matka Kamy, położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała, bym nigdy więcej tutaj nie przychodził. Nie była zła na mnie, nie krzyczała, mówiła spokojnym i łagodnym głosem. Z łazienki wyszła zapłakana Kama i zawołała w ostatniej chwili, że widzimy się jutro, i drzwi mieszkania się za mną zamknęły. Stało się to kilka lat temu, chodziliśmy wtedy do podstawówki. Dzisiaj wiem, choć nigdy o to nie pytałem, że Kama robi na złość rodzicom i nadal się ze mną przyjaźni.

26 sierpnia
Wakacje się pomału kończą. Tak naprawdę to cieszę się na powrót do szkoły. Jutro rano z Wojtkiem i Staszkiem jedziemy na grzyby. Będzie bardzo fajnie.

27 sierpnia
Stało się dzisiaj coś bardzo dziwnego.
                       
  

sobota, 7 grudnia 2019

Strach na wróble

Wsłuchiwał się w szum słabnącego deszczu. Leżał na wznak z ręką pod głową i wpatrywał się w usiany plamami i zaciekami sufit swojej sypialni. Nie spał już od czwartej nad ranem. Ustawiał w sieni i w kuchni miednice i wiadra pod strużkami cieknącej wody. Dach nadawał się do kompletnego remontu. Gdy krzątał się po domu i tarabanił wiadrami, z małego pokoju na tyłach domu wyszła jego matka. Kobieta opatuliła się kraciastą chustą i patrzyła na kałuże na podłodze.
- Znowu cieknie, Piotruś, co? - Westchnęła.
- Niech mama się kładzie. Zajmę się tym - sapnął.
Kobieta stała przez chwilę i obserwowała syna, jak szufelką zbierał wodę do metalowego wiadra. Westchnęła ponownie i weszła do swojej sypialni.
Gdy uporał się z zalaną podłogą, włożył gumowce i wyszedł przed dom. Świtało daleko na horyzoncie, lecz do pełnego rozwidnienia było jeszcze daleko. Zapalił papierosa. Tak naprawdę to nie palił nałogowo. Lubił tylko zapach dymu tytoniowego. Rozejrzał się po podwórzu i gwizdnął na psa. Zwierzę nie zareagowało.
- Niech cię wszelkie wciórności - zaklął pod nosem i wrócił do sypialni.
Z lekkiego snu obudziło go radosne szczekanie psa oraz rozmowa przed domem. Jego matka z kimś rozmawiała. Wyjrzał przez okno. Na podwórzu, pod wielkim parasolem, stał wysoki blondyn w policyjnym mundurze. Odganiał od siebie rozradowanego psa, który chciał przywitać się z nim ubłoconymi łapami. Piotr ubrał się i zerknął na zegar. Była niedziela, 8. 35 rano.
- Wszystko w porządku, Wojtek? - Zapytał blondyna i spojrzał na wciąż zachmurzone niebo.
Wojciech Mirski był zastępcą komendanta policji w Rybim Oku. Niebieskooki 36-latek szczycił się nieskazitelną opinią wśród mieszkańców miasteczka oraz kolegów po fachu z wydziału miejskiego. Jego ambicje i pracowitość przerastały potrzeby pracy w policji w tak małej mieścinie, jaką było Rybie Oko. Jako policjant i na dodatek kawaler miał duże wzięcie wśród rzeszy fanek i wielbicielek. "Za mundurem panny sznurem" zwykła mawiać jego matka.    
Młody mężczyzna zbliżył się o dwa kroki i szepnął:
- Szefie, mamy problem. - Kiwnął głową na znak, że chce rozmawiać na osobności.
Uśmiechnął się do gospodyni i poprawił mundur. Pani Jadwiga ciekawie mu się przyglądała.
- A może wejdzie pan do środka i zje z nami śniadanie? Gość w dom, Bóg w dom! - Uchyliła drzwi do sieni.
- Dziękuję bardzo, pani Jadwigo! Może innym razem. Myślę, że dziś będziemy zajęci! Pilna sprawa! - Puścił oko do komendanta i dyskretnie palcem wskazał na tarczę zegarka na ręku.
Odeszli w kierunku radiowozu, stojącego przed bramą posesji. Kobieta stała jeszcze przez chwilę w progu domu, patrząc za nimi, po czym weszła do środka.
- Co tam, Wojtek... - komendant spojrzał na swego zastępcę i wsunął papierosa do ust, nie zapalając go. Jego myśli wciąż krążyły wokół przeciekającego dachu. W wyobraźni planował rychły remont. Komin też nie wyglądał zbyt dobrze.
- Dziś rano jakieś dzieciaki z Pieskowej Wólki znalazły trupa przy leśnej drodze - Mirski podał mu swój telefon komórkowy. - Zrobiłem kilka zdjęć.
Komendant uniósł brwi i, nerwowo mrugając, patrzył na ekran telefonu. Na jego twarzy malowało się głębokie zdumienie. Bez słowa przejrzał zdjęcia i zapalił papierosa.
- Kto to jest? - Zapytał. 
- Jeszcze nie wiem - Mirski wzruszył ramionami. - Zbyt dużo to tam nie widać. Ciało najpierw trzeba wydobyć, by cokolwiek powiedzieć.
- Co z tymi dzieciakami? - Zapytał po chwili, zaciągając się.
- Kazałem im czekać. Mietek z nimi został. 
- Dobra. Wezmę swoje rzeczy i jedziemy tam - oznajmił komendant i wszedł do domu.

Z pamiętnika nastolatka

8 stycznia
Zaczęły się ferie. W końcu będę miał czas na to, co lubię. Koniec ze sprawdzianami i testami! Koniec z głupolami w budzie! Kama, moja najlepsza kumpela, za trzy dni jedzie w góry, do ciotki. Będę za nią tęsknił, bo to przecież moja Kama. Od początku szkoły trzymamy się razem. Sporo przeszliśmy. Jezioro zamarzło i jutro pójdziemy na łyżwy.
Dziś siedzę w domu. Trzeba było trochę pomóc matce na podwórzu. Odgarnąłem śnieg, naznosiłem drew do pieca, wyścieliłem kurnik słomą, przerzuciłem buraki w stodole. Resztę powinien zrobić pijus, ale jak zwykle gdzieś chleje.
Za to wieczór spędzam z Mayem. No i trochę piszę tutaj.

9 stycznia
Gdy wracałem ze sklepu, wszedłem na chwilkę do naszej biblioteki. Pani Wiesia uśmiechnęła się do mnie i od progu zawołała: "Dobrze, że jesteś! Mam coś dla ciebie!" I podała mi książki. Było to pięć tomów przygód Sokolego Oka! Oczom własnym nie wierzyłem!

10 stycznia
Wczoraj nie udało się wyskoczyć na łyżwy z Kamą, ale dziś już tak. Całe popołudnie byłoby wspaniałe, gdyby nie jeden mały wypadek... Mróz skrzypiał, lód trzeszczał. Pięknie się jeździło po równej tafli jeziora. Potem rzucaliśmy się śnieżkami i rzeźbiliśmy orły na śniegu. Wtem skądś nadszedł mój ojciec. Jak zwykle był napity. Wszedł na lód i zaczął iść w naszą stronę. Wykrzykiwał coś i przeklinał. Zbliżyliśmy się do niego. Stanął w rozkroku i zza pazuchy wyciągnął butelkę piwa. Uniósł rękę w moją stronę i zaczął coś bredzić: "Przez ciebie piję... przez ciebie... taki wstyd... przez ciebie muszę pić..." i rzucił we mnie butelką. Piwo obryzgało także Kamę. Oddalaliśmy się i ciągle było słychać jak przeklina. Kama o nic nie pytała, jedynie mnie przytuliła i bez słowa odeszła.

11 stycznia
Nie mam ochoty na nic. May i Cooper leżą na biurku, a ja bezsensownie patrzę przez okno na spadający wielkimi płatami śnieg.

15 stycznia
Nic nie pisałem, bo doskwiera mi ogromna nuda. Kama wyjechała i nie mam z kim wyjść. Wybrałem się wczoraj do biblioteki, bo puszczali nowy film dzieciakom. Gdy wracałem do domu, minąłem się z Grubym, Beniem i ich głupimi laskami. Jak zwykle wytarzali mnie w śniegu i napchali śniegu pod sweter. Czasami chciałbym zniknąć.

18 stycznia
Zdycham. Śniegowe natarcie przez Benia i Grubego zamieniło się w anginę. Resztę ferii spędzę w łóżku na antybiotykach. Nawet nie mam ochoty na czytanie. Rozmyślałem o wielu różnych sprawach. O Kamie na przykład. Dlaczego ona, jako jedyna, się ze mną kumpluje. Co ona we mnie takiego widzi? Mogłaby na przykład zaprzyjaźnić się z Burym i jego bandą. Kiedyś widziałem, jak wychodzili razem ze szkolnego składziku, lecz na korytarzu rozeszli się w dwie różne strony. Nie wiem, może coś ich łączy, a ja o tym nie wiem...
Albo taki Bury. Dwa razy nie zdał do kolejnej klasy i teraz, jako najstarszy, rządzi w szkole. Nigdy wcześniej mnie nie zaczepiał. Nawet mnie nie zauważał, mijał bez słowa. Zawsze był w centrum uwagi i miał pełno znajomych. On miał swoich, a ja miałem swoich. I nagle, to było zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego, zupełnie bez powodu Bury podszedł do mnie i pchnął do tyłu. Upadłem na plecy, a on usiadł na mnie okrakiem i zaczął dusić. Od tego dnia zaczął mnie tępić. W ciągu dwóch tygodni odsunęli się ode mnie moi dwaj najlepsi kumple, Wojtek i Staszek. Rzadko ze mną gadają. Zaczęli mnie unikać. Została przy mnie Kama, ale czasami mam wrażenie, że robi to z litości, nie w wyniku prawdziwej przyjaźni.

21 stycznia
Ostatni dzień ferii. Nawet nie wiem, kiedy to minęło. Miałem tyle chęci do czytania... Skończyłem tylko Winnetou i czytałem trochę Robinsona Kruzoe. W ogóle nie ruszyłem Coopera. Matka się uparła, że przed powrotem do szkoły powinienem pójść do kontroli do doktora. Zapewniłem ją, że wszystko będzie w porządku. Jutro będą dwie lekcje historii i nie mogę na nie nie pójść. Tak na serio to boli mnie gardło i ciągle mi zimno i mam dreszcze.

6 lutego
Długo nie pisałem w swoim dzienniku. Dostałem zapalenia płuc i wylądowałem w szpitalu. Chciałem prosić matkę, by przywiozła mi mój zeszyt, ale wydałoby się, że go piszę. Nie chciałem ryzykować. Przywoziła mi moje książki oraz wypożyczała nowe z biblioteki. Miałem tomy Vernego, Hitchcocka i Agaty Christie. Szczególnie Hitchcock przypadł mi do gustu.
Odwiedzała mnie też Kama. Mówiła, że w szkole normalnie, nudy i flaki z olejem, same bzdury i brednie, że nauczyciele się o mnie pytali. Opowiadała, że Bury i jego banda uwzięli się na Staszka i na Wojtka, gdyż powiedzieli prawdę u dyrektora i tym samym wsypali Burego i Benia. Pamiętam, że to oni wyciągnęli mnie z wody po tym, jak Benio wepchnął mnie na rzekę i lód się załamał. Stało się to w poniedziałek, pierwszego dnia po feriach.
Nie wiem, jak ja tam do nich mam wrócić...

piątek, 6 grudnia 2019

Z pamiętnika nastolatka

12 kwietnia
W końcu jutro sobota i nie będę musiał iść do tej parszywej budy. Jak ja ich wszystkich tam nienawidzę! Palanty! Czepiają się o byle gówno! Bury znów podstawił mi haka i wyłożyłem się na korytarzu. Najwięcej to śmiały się te wypizgane idiotki - Klaudia, Martyna i Andżelika. Co za kretyńskie mają imiona! Jak można się tak w ogóle nazywać?! Lalunie z pomalowanymi paznokciami! Wstrętne, patrzeć na nie nie mogę. Nie było dziś Kamy i nie miałem z kim gadać. Pewnie rodzice znów zabrali ją do miasta na zakupy. Urwałem się z religii. Jest ostatnia. I tak mało kto chodzi na te głupie POGADANKI. W ogóle kto wymyślił takie durne słowo "pogadanka", skoro gada tylko jeden babsztyl? Co za kretyństwo! Koło boiska stał, jak zwykle, Bury ze swą bandą przygłupów i tłukli jakiegoś chłopaczka z pierwszej klasy. Przeskoczyłem przez płot za salą gimnastyczną i poszedłem nad rzekę.

14 kwietnia
Wczoraj prawie przez cały dzień siedziałem w swoim szałasie. Skończyłem czytać kolejny tom Bidwella. Jak ja bym chciał cofnąć się w czasie i być takim chłopcem okrętowym i pływać po całym świecie! Kiedyś wyruszę w świat! Rzucę ten cały syf, który tu mam i wyjadę! Pod wieczór wróciłem do domu i było to samo. Matka uganiała się z robotą na podwórzu, a ojciec leżał pod ścianą w kuchni zalany w trupa.
Dziś rano była w domu awantura jak z kosmosu. Ojciec znów poszarpał matkę, bo nie chciała dać mu kasy na butelczynę. Chciałem coś powiedzieć, ale pogroził mi pięścią i darł się, bym zamknął ryja. Wrzuciłem do plecaka zeszyty na jutro i nowy tom Bidwella i postanowiłem spać w szałasie.

15 kwietnia
Przed szkołą czekała na mnie Kama. Zaczęła opowiadać o minionym weekendzie, gdy podszedł do nas Bury. Zmierzyła go od dołu do góry, odwróciła się do niego plecami, założyła mi rękę na szyję i sarknęła: "Zaczęło tu jebać! Chodźmy stąd!" Zauważyłem, jak Bury zacisnął pięści i zwężył oczy.
W naszej klasie jest nowy chłopak. Co on w ogóle robi w takiej dziurze?

16 kwietnia
Bury ciągle dowala się do Kamy. Łazi za nią jak pies. A ona go prowokuje! Myślałem, że ją znam. Nie wiem, mam wrażenie, że podoba się jej to, że Bury tak koło niej skacze. Ten nowy nazywa się Dominik.

18 kwietnia
Kama była dziś tylko na dwóch lekcjach, potem urwała się wraz z Burym i jego najlepszymi kumplami, Grubym i Beniem. Prawie w ogóle ze mną nie gadała. Na ostatniej lekcji usiadł obok mnie ten nowy. Całą lekcję gadaliśmy o piratach i wyprawach morskich. Pożyczyłem mu swój ulubiony tom Bidwella.

19 kwietnia
Miałem dziś koszmarny dzień. Kamy dziś nie było, Bury też gdzieś zniknął. Za to Benio i Gruby łazili za mną od pierwszej lekcji. Po wuefie zauważyłem Kamę, kiedy przebiegała przez boisko. Wziąłem plecak i poszedłem jej szukać, chciałem jej zapytać, dlaczego już ze mną nie gada. Stała za ulicą, na alejce przy parku. Chyba gadała przez telefon. Nagle ktoś złapał mnie za plecak i podstawił mi haka. Byli to Bury, Benio, Gruby i jeszcze dwóch kolesi. Najpierw Bury wypalił mi kopa w brzuch, a potem Benio i Gruby trzymali mnie za ręce. Zerknąłem w stronę alejki i Kama patrzyła w naszą stronę. Uderzył mnie raz, drugi i trzeci. Czułem lejącą się z nosa krew. Wtem ktoś złapał Burego za bluzę i grzmotnął nim o ziemię. Słyszałem, jak Bury krzyknął do kogoś "Tyyy peedaleeee! Co tyyy, kurwaaa...", potem zacharczał i zawył. Jego kumple zniknęli, a on sam jęczał w pobliżu. Leżał na chodniku, jedną ręką trzymając się za krocze, drugą za gardło. Ktoś się nade mną nachylił.

wtorek, 15 października 2019

O Człowieku bez Głowy oraz inne mecyfije

Człowiek bez Głowy

W nocy przyszedł do mnie Człowiek bez Głowy. Zapukał w okiennicę i wszedł do środka. Rozejrzał się po pokoju i usiadł w fotelu. Powoli odwinął szal i złożył go obok siebie. Machnął ręką, jakby chciał odgonić upartą muchę, a potem eleganckim ruchem przeczesał niewidzialne włosy.
- Czym mogę panu służyć? - Zapytałem.
- Napiłbym się herbaty.
- Jest tylko kawa. Mielona. Chyba brazylijska. - Odpowiedziałem mu.
- A herbata zielona?
- Tylko kawa.
- A czerwona afrykańska? Z ostrokrzewu? - Naciskał.
- Nie.
- Cytrynowa? Malinowa? Morelowa?
- Tylko kawa. Mielona. Brazylijska. - Trochę się już niecierpliwiłem.
- Ach! To poproszę tę angielską. Earl Grey. Proszę dodać trochę mleka. - Wzruszył ramionami i oparł się o zagłówek.
Zaskoczył mnie. Poszedłem do kuchni i wstawiłem wodę na gaz. "Skąd wiedział, że w pudełku została ostatnia saszetka?", pomyślałem i zapatrzyłem się we wrzącą wodę.
Gdy wróciłem do pokoju, na jego kolanach siedział rudy kot. Sierść zwierzęcia płonęła czerwienią i różnymi odcieniami pomarańczy. Wbił we mnie żółte ślepia i prychnął. Ostrożnie postawiłem filiżankę na stoliku i usiadłem naprzeciwko. Ukradkiem zerkałem na niego i zastanawiałem się, kim ów Człowiek jest i skąd się wziął ten straszny kot.
- Wyszedł spod łóżka - odezwał się nieznajomy.
- Słucham?
- Kot wyszedł spod łóżka. - Powtórzył.
- To pan go tu przyniósł? - Zapytałem.
- Wskoczył mi na kolana i zaczął się łasić - powiedział nie zwracając uwagi na moje pytanie.
- To nie jest mój kot! - Uniosłem nieco głos.
- A czyj?
Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma. Próbowałem poukładać swe myśli, lecz ciągle w głowie kołatała jedna: czyj jest rudy kot? Zupełnie pominąłem fakt istnienia Człowieka bez Głowy. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że jest w jakiś sposób wybrakowany, nie zainteresował mnie nawet cel jego wizyty. Intrygowało mnie to dziwne zwierzę, od którego nie mogłem oderwać oczu. W pewnym momencie kot zeskoczył na dywan i majestatycznie podszedł do komody. Kręcił się tam, wąchał, drapał łapką, a w końcu się wypiął i zrobił na parkiecie wielką kupę. Z wrażenia rozchyliłem usta, a kot w tym czasie dumnie wrócił na swoje miejsce.
- A to ładna historia! - Człowiek bez Głowy klasnął w dłonie.
Miałem chęć wyrzucić ich za drzwi, lecz zaniemówiłem w wyniku doznanego szoku.
- Trzeba mu to wybaczyć - odezwał się mój gość. - Leon jest chory od wielu lat. Ma wrzody na żołądku, kamienie w pęcherzu, wszawicę ogona i zeza zbieżnego. Biedak! Do tego cierpi na depresję, ma przywidzenia i jest uzależniony od alkoholu.
- Leon? Kto to jest Leon? - Zapytałem.
- Mój kot. - Odparł spokojnie.
- Przecież powiedział mi pan, że to nie jest pana kot!
- Tak powiedziałem?


O kocie palaczu

Zacząłem się niecierpliwić. Przebierałem palcami i skubałem rąbek serwetki. Tymczasem gość sięgnął po herbatę. Uniósł filiżankę i trzymał ją przez chwilę tuż przed sobą. Miałem wrażenie, jakby się jej przyglądał i analizował inkrustacje, liczył draśnięcia na jej powierzchni, mnożył w pamięci ogromne cyfry, rozdzielał batikowe kolory, ba!, wyglądało to tak, jakby kontemplował tryptyk Hieronima Boscha, lecz w końcu stwierdziłem, że zastanawia się nad tym, jak ma się napić nie mając ust.
Nagle coś zaszeleściło i odwróciło moją uwagę. Leon wyciągnął zza siebie dużą czekoladę i zaczął szarpać celofan, w którym była zawinięta. Odrzucił na bok folię, chwycił tabliczkę w obie łapy i zaczął ją łapczywie pożerać.
- Kochane kocisko! Jakie głodne! - zaśmiał się Człowiek bez Głowy.
Wolną ręką odpiął górny guzik swojej koszuli, następnie rozchylił kołnierzyk i sprawnym ruchem wlał do środka siebie całą zawartość filiżanki. Zamurowało mnie. Z wrażenia powietrze ugrzęzło mi w płucach i nie mogło wyjść na zewnątrz. Nie pamiętam nawet, o czym wtedy myślałem, ale wiedziałem jedno - albo jestem kompletnie pijany, albo śpię snem nieprzeniknionym, albo uderzyłem się w głowę i z tego powodu mam kosmiczne halucynacje.
- Żadna z tych możliwości - powiedział po chwili i założył nogę na nogę.
- Zatem co? - Zapytałem nieśmiało.
- To się dzieje naprawdę! Jestem prawdziwy tak samo, jak prawdziwy jest Leon. Prawda? - Zwrócił się do kota, który oblizywał łapy uwalane aż po łokcie roztopioną czekoladą.
- Skoro tak, to za chwilę otworzę drzwi i wykopię Leona na chodnik, jeśli nie posprząta po sobie tego! - Uniosłem się z fotela i wskazałem na kocią kupę w kącie pokoju. Jednak, ku mojemu nagłemu zaskoczeniu, nic tam nie było - podłoga lśniła jak poprzednio. Spojrzałem na kota. Patrzył na mnie i tak jakby czekał na mój następny krok lub na to, co jeszcze mogę powiedzieć. Śmiał się ze mnie. Czułem to.
- Biedaczek! Zdenerwował się! - Człowiek bez Głowy nachylił się w stronę zwierzęcia. Chciał go pogłaskać, lecz kot fuknął na niego i nastroszył rudą sierść.
- Leonie! Bez fochów proszę! Jesteśmy w gościach! - Skarcił kota, a po chwili wyjął z marynarki srebrną papierośnicę i podał kotu skręta.
- Czy on będzie... - nie zdołałem skończyć pytania.
- Tak! On tak lubi! - Człowiek bez Głowy wrócił na swoje miejsce, a Leon pogrążył się w kłębach siwego dymu.
- Zatem teraz możemy porozmawiać - zwrócił się do mnie.
- O czym chce pan ze mną rozmawiać? Nie znamy się przecież! - Zaoponowałem.
- Może ty mnie nie znasz, ale za to ja ciebie znam! - Nieco nachylił się w moją stronę.
- Nie wierzę!
Przełożył nogę na drugą nogę.
- Zanim przejdziemy do konkretów, opowiem ci moją historię - Człowiek bez Głowy zapalił cygaro i wygodnie oparł się o zagłówek fotela.

Historia Człowieka bez Głowy

- Wychowywałem się w Indiach Wschodnich - Człowiek bez Głowy zaczął opowiadać, a ja podkuliłem nogi pod siebie i próbowałem wsłuchać się w jego słowa.
- Mieliśmy mały domek z ogrodem tuż przy wielkiej rzece. Matka moja była gospodynią, a ojciec ulicznym aktorem. Często chodziłem z nim na plac targowy, gdzie wspólnie zaklinaliśmy węże, tresowaliśmy małpy i udawaliśmy trędowatych. W taki sposób zarabialiśmy na życie. Niedługo po moich ósmych urodzinach do miasteczka przyjechał cyrk. Nie było nas stać na bilety, więc wieczorami zakradałem się do cyrkowego namiotu. Widziałem tam przecudne rzeczy - tancerki na słoniach, tresowane tygrysy, małpy, konie, dziwnie poubieranych ludzi, strzelające armaty, jednokołowe rowery i znikające przedmioty. Byłem tym zafascynowany!
Człowiek bez Głowy przerwał opowieść, gdyż Leon zeskoczył z kanapy i podreptał w stronę kuchni. Rozejrzał się dokoła i zamaszystym ruchem otworzył lodówkę. Grzebał w niej dość długo, po czym wyciągnął mrożonego kurczaka, przyjrzał mu się, powąchał i zamruczał. Nawet nie zdążyłem zaprotestować, gdy Kocur otworzył piekarnik i wsunął go do środka.
- Niewychowane kocisko! - Sięgnął po papierośnicę i zapalił kolejnego papierosa.
- Ojciec mój był przedsiębiorczym człowiekiem - odezwał się po chwili. - Podejmował się każdej pracy. Pewnego dnia dostał posadę w miejscowej restauracji. Otrzymał kostium wielkiego kurczaka i w ten sposób miał zapraszać gości na grillowane podroby. Jako dobry aktor dawał z siebie wszystko - paradował po ulicy w przebraniu koguta, recytował wierszyki, śpiewał piosenki, nawet koziołkował po chodniku i zapraszał ludzi, wręczając im promocyjne ulotki i reklamy. Był naprawdę świetny!
- Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż ojciec mój został... zamordowany. Tak, tak! Został zamordowany przez cyrkowego tygrysa! Pamiętam, że niosłem mu wtedy herbatę w imbryku. Podskakiwałem sobie wesoło, gdy nagle dobiegł mnie odległy krzyk ludzi. Udałem się w tamtym kierunku. Gapie tłoczyli się wokół czegoś, co leżało na ulicy. Pomyślałem, że to pomięte żółte prześcieradło, które spadło z któregoś okna, i wszedłem do restauracji. Nagle podbiegł do mnie szef mojego ojca i zaczął coś krzyczeć do mnie i wymachiwać rękoma na wszystkie strony. "Zwariował!", pomyślałem sobie i usiadłem w kącie, gdyż szef nadal biegał od ściany do ściany i bełkotał coś pod nosem.
Gdy znudziło mi się czekanie na ojca, wyszedłem na ulicę. Tutaj zaczęto mi opowiadać, co się stało. Jeden starzec, trzymając się za głowę, mówił, że wielki tygrys zeskoczył z dachu i pożarł koguta, który należał do sąsiada jego sąsiada, inny starzec zaprzeczał i mówił, że to człowiek przebrany za tygrysa zeskoczył z dachu i pożarł koguta; kobieta w niebieskiej sari mówiła, że tygrys najpierw ugryzł jej krowę, a potem zjadł koguta i jeszcze jakiegoś człowieka, kobieta w czerwonej sari opowiadała, że widziała, jak krowa jej sąsiadki kopnęła koguta, który tak naprawdę nie był kogutem tylko przebranym za człowieka tygrysem; kobieta w zielonej sari odważnie stwierdziła, że to krowa ugryzła tygrysa, a potem uciekła i zjadła koguta, który udawał człowieka. Pomyślałem sobie wtedy, że wszyscy powariowali i postanowiłem iść do domu, bo byłem już naprawdę głodny, gdy nagle przede mną stanął wielki tygrys. Wszyscy umilkli. Kot prychnął, przeciągnął się, najeżył sierść i przygotowywał do skoku. Nie zastanawiając się długo, wyciągnąłem z kieszeni pałeczkę, którą dostałem od cyrkowego magika i machnąłem nią w kierunku tygrysa. Zwierzę ułożyło się koło moich stóp.
- Leonie! Idziemy do domu! - Zawołałem do kota i wszedłem w boczną uliczkę, a tygrys posłusznie podreptał za mną.
Nieco skonsternowany najpierw spojrzałem podejrzliwie na Człowieka bez Głowy, a następnie na Leona, który, siedząc na podłodze w kuchni, obgryzał kości niedopieczonego kurczaka.
- Ale to jest inny Leon? - Zapytałem.
- Dokładnie ten sam! - Człowiek bez Głowy krzyknął entuzjastycznie, a kot oparł się wygodnie o ścianę, głośno beknął i zaczął masować swe wzdęte brzuszysko.
- Gdy wróciłem do domu, matka moja pakowała nasze rzeczy do dwóch tobołków - zaczął znów opowiadać. - Oznajmiła mi, że wyjeżdżamy do dalekiej rodziny do odległego kraju i czeka nas długa podróż. W ogóle nie zapytała o ojca, była jedynie zdziwiona tym, że pod moim krzesłem siedział duży rudy kot. Późnym wieczorem zaryglowaliśmy drzwi naszego domu i udaliśmy się za zachodzącym słońcem. Powędrowaliśmy szukać nowego i lepszego życia, powędrowaliśmy do kraju bogatego, gdzie rzeki miodem i mlekiem spływają.