czwartek, 1 października 2020

Boże Ciało

- Gdzie my jedziemy... - jęknął, odrywając twarz od okna samochodu. Wjechali na krętą drogę wijącą się pośród pól i łąk. Dokoła roztaczał się sielski krajobraz. Zakole rzeki, rozsiane gdzieniegdzie grupy młodej brzeziny i zielone pastwiska usiane kolorowym kwieciem. W powietrzu unosił się zapach bardzo wczesnego lata i lasu. Wyciągnął z uszu słuchawki i z kwaśną miną zerknął na smartfona, z którego znikła ikonka zasięgu i istnienia w prawdziwym świecie.

- Mamo... - jęknął ponownie. - Przecież tutaj nawet nie ma zasięgu!

- Wytrzymasz tych kilka dni - kobieta odwróciła głowę w kierunku syna - Mateusz jest w twoim wieku, a dziewczynki nie mogą się doczekać, by cię zobaczyć.

- Ale ja ich nawet nie pamiętam...

- Być może nie pamiętasz swoich kuzynek, ale babkę Kostecką i ciotkę Halinę to na pewno - spojrzała na ojca, który w tym czasie próbował ustawić boczne lusterko - wyściskają cię, wycałują i rozpieszczą jak kiedyś - zaśmiała się i zerknęła na swój telefon. - Rzeczywiście, nie ma tu zasięgu - westchnęła.

- O jaaa... Jakie nudziarstwo... - jęknął Szymon ponownie i zapatrzył się w zielony krajobraz. 

- Szymuś, nie marudź - ojciec zerknął w lusterko i puścił mu oczko.

Minęli most i pierwsze zabudowania małej wioski. Domy stały po dwóch stronach jezdni, nieco oddalone od siebie, oddzielone sadami i ogródkami. Pośrodku płynęła rzeczka, a wzdłuż niej biegła jedyna droga. Nie było tu chodników, parkingów, supermarketów czy stacji paliw.

- Założę się, że McDonalda tu nie ma - syknął Szymek i z wyrzutem spojrzał na matkę.

- No nie ma - odparł ojciec i powoli wjechał samochodem przez otwartą bramę na podwórze z białym podłużnym domem. Nacisnął klakson dwa razy i wyłączył silnik.

- Jesteśmy! - Uradowana mama wyskoczyła z pojazdu.

Ich przybycie zbiegło się z trwającą w domu małą awanturą.

- Nie pójdę już tam! - rozległ się donośny krzyk i na podwórze wybiegł, trzaskając drzwiami, chłopak, czerwony na twarzy i z rozwichrzoną jasną czupryną. Minął ich bez słowa i wbiegł do ogrodu. Kobieta spojrzała na syna i wzruszyła ramionami. W tej chwili z domu wyszedł wuj Michał i, nieco zaskoczony, stanął naprzeciwko swoich gości.

- Ileż ja mam kłopotu z tym chłopakiem - westchnął i podał ojcu rękę. - Nieusłuchany taki! Trzpiot i leń! - Żalił się, zaglądając za swoim synem.

- Dojechaliście! To dobrze! Chodźcie, chodźcie do środka - gestem ręki zaprosił gości.

- Pięknie tu macie! - Westchnęła matka, rozglądając się po podwórzu i po, wyłaniającym się zza rogu budynku, sadzie.

- Ano jest, jak jest! - Rozłożył ręce jakby w geście niemocy. - Halina z babką i z dziewczynkami poszły ołtarz robić, tam, na drodze, przy krzyżu... - odezwał się wuj po chwili, gdy weszli do pokoju gościnnego. - Toż to Boże Ciało szybko będzie. Święto wielkie! Byle tylko jaki wielki deszcz nie spadł... Zaraz wrócą, za chwilę... Siadajcie, siadajcie - odsunął krzesła przy stole.

- Jaki ołtarz? Na drodze? - Zapytał Szymon i spojrzał pytająco na ojca.

Ten szturchnął go, zrobił karcącą minę i pchnął w kierunku stołu. Wuj Michał dostrzegł to i odezwał się z nikłym uśmiechem na ustach.

- No tak, wy jesteście z wielkiego miasta! Tam pewnie się Bożego Ciała nie świętuje... - pokiwał z niedowierzaniem głową. - A szkoda, wielka szkoda! Takie marnotrawstwo! Kara boska!

Był to rosły mężczyzna, wyższy i tęższy od ojca Szymona. Zmęczoną, nieco prostokątną twarz o głęboko osadzonych mętnych oczach otaczała nieforemna, kędzierzawa i odstająca na wszystkie strony wiecha włosów dziwnego koloru. Szymon od matki słyszał wiele razy, że wuj Michał stał się zrzędliwy i marudny, a jeśli się w czymś zaparł, nie potrafił odpuścić. Jak cała jego rodzina był bardzo pobożny. Kilka lat temu kładł proboszczowi dachówki na plebanii. Zsunął się z dachu i złamał nogę w kolanie. Proboszcz był na niego zły za nieskończony dach, robił mu wymówki, że teraz musi wynająć ekipę z miasteczka i zapłacić za robotę. Długo się unikali we wsi, bo ksiądz ostatnie psy wieszał na karku Kosteckiego i z ambony w każdą niedzielę wyklinał.   

Podszedł do Szymona i wziął do ręki, zawieszone na szyi, słuchawki, z których dochodził nikły dźwięk jakiejś muzyki techno. Przyglądał się im z dużym zaciekawieniem i cykał coś pod nosem. 

- Dużego masz już tego chłopaka, Robercie - zerknął na ojca, który stał przy oknie i przyglądał się z rozbawieniem swojemu synowi, który przy ogromnym wuju wyglądał jak przedszkolak.  - W sam raz do pracy w gospodarstwie!

- W gospodarstwie? - Wzruszyła ramionami matka Szymka. - Gdzie on by tutaj na rolkach zasuwał, albo skąd by empetrójki ściągał? Mój syn pewnie stodoły od obory nie odróżnia...

- Mamo! - upomniał ją, wydymając policzki i robiąc wielkie oczy.

- Och... Żartowałam tylko... 

- To nic, że z wielkiego miasta jesteś! - Zwrócił się do Szymka. - Pójdziesz jutro z nami i pomożesz krzyż ustroić... A trzeba też deski na ołtarzu trochę przyheblować i papą obić. Plebanię też trzeba pobielić... Tak, tak... pobielić - zrzędził trochę i zaczął szukać czegoś w kieszeniach brudnych spodni ogrodniczych. - A to z Mateuszem pójdziecie do księdza proboszcza i mu dom pomalujecie, hah? - Wbił wzrok w nieco zaskoczonego Szymona i kiwał głową, jakby już o wszystkim przesądził.

- No... raczej nie... - jęknął Szymon.

- Nie? - Wuj Michał cofnął się o dwa kroki i patrzył na niego zdziwiony.

- O! Halinka już z kościoła wróciła... - zawołała matka Szymona, zerkając przez okno na podwórze. Chwyciła syna za rękaw bluzy i pociągnęła za sobą, by rozładować niezręczną sytuację.

Wuj Michał ciężko opadł na krzesło, zaczął nabijać tytoniem długą lufkę i opowiadać ojcu o gospodarce.

Mateusz zjawił się w domu dopiero na kolacji. Wszedł do kuchni i cicho przywitał się z gośćmi. Na Szymona zerkał podejrzliwie i nieufnie.

(...)

sobota, 4 lipca 2020

Ślady, które prowadzą donikąd

Zaczęliśmy drugą klasę liceum. Ku skrytej radości babci nie przenieśliśmy się do Wrocławia. Rowery zostawialiśmy na stacji kolejowej i do szkoły jeździliśmy pociągiem. Czasami było ciężko, szczególnie zimą, gdyż drogi zasypane były śniegiem, ale dzięki uprzejmości ciotki z miasta, mogliśmy u niej nocować w czasie prawdziwego kryzysu komunikacyjnego.
Tamtego września, jak zawsze, wracaliśmy krótszą drogą przez las. Prowadząc rowery piaszczystą ścieżką, minęliśmy kapliczkę i zaniedbane gospodarstwo starego mleczarza. Z daleka dostrzegliśmy naszego przyjaciela, Marcina Gawęckiego. Zwrócony plecami do nas, stał okrakiem na swojej motorynce i dziwnie wymachiwał rękoma. Docierały do nas odgłosy kłótni i wyzwisk. Staszek wsadził palce do ust i potężnie gwizdnął. Marcin nie zareagował. Zatrzymaliśmy się tuż przy nim.
Był zdenerwowany, pot strużkami spływał po jego skroniach, a czerwone wykwity pokrywały jego szyję i policzki. Kłócił się z miejscowym obdartusem, który chwiał się przy płocie, tuż obok wejścia do sklepu. "Serwus", przywitał się Stachu i po chwili zwrócił wzrok w stronę menela. "Co jest?", zapytał. Marcin, sapiąc i odgarniając drżącą ręką włosy z czoła, zaczął opowiadać krótkimi zdaniami. "Gadałem z Natalką w sklepie i przyszedł ten dziadyga... Wódki chciał... Natalka mu nie dała, to zaczął ją wyzywać... a potem pchnął mnie do ściany i sierp mi na szyi położył... powiedział, że zarżnie mnie jak świniaka, jeśli jeszcze raz mu będę jabłka podbierał..." "A Natalia jest w sklepie?", zapytałem i oparłem rower o barierkę mostu. "Nie ma jej. Poleciała po ojca, bo...", Marcin nie skończył mówić, gdyż dziad, trzymając sierp w ręku i kląc siarczyście ruszył w naszą stronę. "Trzeba po sołtysa jechać", syknął Stachu i czem prędzej oddaliliśmy się.
Bano się we wsi starego Jurczyka. Po domach i gospodarstwach krążyły różne o nim legendy i opowieści. Nawet najstarsi mieszkańcy wsi nie wiedzieli skąd przybył i jak jest stary. Mówiono, że ma już ponad sto lat, a to, że żyje tak długo, to wynik tego, że jadł ciała zmarłych ludzi. Dawno temu pracował jako grabarz na starym cmentarzu, kopał groby, a potem, gdy ksiądz i żałobnicy odchodzili, otwierał trumny, ściągał z trupów lepsze ubrania i, zanim je zakopał, ponoć obgryzał im ręce. Nawet swojej zmarłej żonie sam dół wykopał i nie uronił ani jednej łzy, gdy zasypywał truchło mokrym piachem.
Stara Jurczykowa zmarła wiele, wiele lat przed naszymi narodzinami. Rozcięła kciuk na płocie, na zardzewiałym gwoździu. Najpierw wdało się zakażenie, a potem gangrena. Kobieta, nie chcąc iść do szpitala, pobiegła do stajni i tam na pieńku odrąbała siekierą psujący się palec. Żyła po tym jeszcze chyba z pół roku. Zmarła nagle. Upadła w ogrodzie i już się nie podniosła.
Jurczyk w jakiś czas potem do chałupy sprowadził bezdzietną babę z wioski zza lasu. Starą Kordaszewską pamiętam jak przez mgłę. Mówiono, że jest wiedźmą i potrafi rzucać złe uroki na ludzi oraz na zwierzęta. Na placu kościelnym kobiety, widząc ją, wpychały swoje pociechy pod fartuchy, a gdy czasami przychodziła na nasze podwórko, babcia zamykała nas przed nią w stodole lub na strychu. Tamtej strasznej wiosny starą Kordaszewską obwiniono o to, że rzuciła urok na naszego Jacusia i dlatego utonął w Odrze. Gdy umarła, nad jej trumną stali tylko ksiądz proboszcz, kościelny i stary Jurczyk.
We wsi dość długo plotkowano o awanturze w sklepie, sprawa zaogniła się, gdy przyszli tam ojciec i bracia Natalii, by przegonić dziada. Niestety, nic to nie dało, gdyż następnego dnia znów kręcił się w pobliżu i szukał gnojów, którzy mu sierp zabrali.
W tym właśnie czasie stało się we wsi coś, czego nikt nie potrafił logicznie wytłumaczyć. Ludzie zaczęli deskami zabijać okna, spuszczali psy z łańcuchów i podwójnie ryglowali drzwi domów. Doszło nawet do próby linczu na starym Jurczyku, gdyż głównie jego obwiniono, lecz w jego obronie stanął ksiądz proboszcz, a on sam udowodnił, że z tym, co się stało, nie ma nic wspólnego i sprawa nigdy nie została wyjaśniona.
W jakieś dwa tygodnie później w rowie, daleko za chałupą starego Jurczyka, znaleziono trupa z poderżniętym gardłem. Ofiarą był niedorozwinięty chłopak z sąsiedniej wsi. Obok ciała leżał zakrwawiony sierp. Stwierdzono, że jest to ten sam sierp, którego poszukiwał stary dziadyga. Drugim dowodem przeciwko Jurczykowi była torba pełna jabłek, znaleziona niedaleko zabitego, które to ofiara miała zebrać w jego ogrodzie. Sołtys wraz z komisją przyszli do chałupy Jurczyka, by go aresztować, ale ten wyciągnął spod stołu sierp i oznajmił, że zgubił go za domem. Wytłumaczył się także w sprawie jabłek oraz ataku na Marcina w sklepie. Stwierdził, że wszystkie jabłka wyglądają podobnie i tamte nie pochodzą z jego sadu, a małego Gawęckiego tylko straszył po pijaku. Przeprowadzone śledztwo nie dało żadnych rezultatów. Jurczyk był wolny, lecz i tak wszyscy mieszkańcy wsi twierdzili, że to on zarżnął chłopaka na polu.
Ponoć stary Jurczyk ciągle żyje...     

Filozoficzne pytania o końce i początki, czyli: "Czy ktoś widział Wojtka i Staszka?"

Czerwiec. Początek lata i wakacji. Koniec szkoły. Wczesnym popołudniem wyszliśmy z babcinego domu w kierunku lasu. Minęliśmy ogród i wydeptaną ścieżką między jabłoniami weszliśmy na pola. Pachniało sianem i ziemią. Tego roku dziadek dość szybko skosił bujną trawę. Leżała teraz rozrzucona małymi kopczykami i schła w czerwcowym słońcu. Z nieba lał się żar.
Daleko przed nami stał ciemny mur boru, a żółty piasek unosił się lekko nad wydmami. Tuż nad Odrą wiało.
Staszek poprawił pasek torby zawieszonej na ramieniu i wskazał palcem na niewidoczne jeszcze zakole rzeki. "Woda do pływania będzie dziś wspaniała", ucieszył się. "Pewnie tak", potwierdziłem.
Zmienił się. Urósł, wydoroślał, jego sylwetka się wydłużyła, a pyzata wcześniej twarz przemieniła się w pociągłą. Włosy mu ściemniały, nos się nieco wydłużył, usta zwężyły, a duże niebieskie oczy przykrywały teraz ciemne wyraziste brwi. Wszyscy widzieli jak się fizycznie zmienia, lecz on sam twierdził, że wszystko jest tak jak było i machał lekceważąco ręką, choć prawdopodobnie skrycie puchł z zadowolenia.
Szliśmy na klasowe spotkanie przy ognisku. Kilka dni wcześniej skończyliśmy ósmą klasę. Babcia wyściskała nas obu, a potem drżącymi rękoma wzięła od nas świadectwa. "O! Teraz to już do Wrocławia pojedziecie. Tam będzie dobra szkoła dla was. Opuścicie nas tu starych...", sapnęła i pokiwała głową. "Babciu...", Staszek chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie do kuchni, wraz z moją mamą, weszli rodzice Staszka.
Z wydmy dostrzegliśmy cztery osoby. Zbierały chrust. Był pośród nich nasz najlepszy kumpel, Marcin Gawęcki. Gdy tylko nas dostrzegł "Hej, hej!", zawołał i uniósł rękę w geście powitania. Zbiegliśmy na dół. W krótszych lub dłuższych odstępach czasu dołączali nasi koledzy i koleżanki. Wkrótce zapłonęło ognisko, a my siedzieliśmy i słuchaliśmy trzaskających w ogniu szczap. Marcin grał na gitarze, dziewczyny śpiewały, a chłopaki wyciągali z plecaków przemycone butelki wina, ktoś zapalił pierwszego papierosa i się krztusił,  ktoś inny opowiadał kawał, inni plotkowali lub obgadywali nauczycieli.
Stachu otworzył swój chlebak i wyciągnął trzy butelki wina. Jedną podał Marcinowi, drugą mi. Łyknął ze swojej i nieco się skrzywił. "Mocne!", potwierdził Marcin. "Domowej roboty. Wziąłem ze strychu", oznajmił z dumą Stachu. Gdy zapadł zmrok, a nasze twarze rozświetlał jedynie blask ogniska, Staszek szturchnął mnie. "Idziemy?", zapytał. Wiedziałem, co się święci. "Idziemy!", potwierdziłem. Szepnąłem Marcinowi do ucha "Wrócimy niebawem", a ten, najpierw zmrużył oczy, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha. Weszliśmy w czerń lasu.
"Myślisz, że on wie?", zapytałem. "Taaa...", lakonicznie odparł Staszek i chwycił się mojego ramienia, gdyż zaplątał się w niewidocznych pnączach dzikich jeżyn. "Hmmm...", mruknąłem. "Ale spokojna głowa!", zaśmiał się. "On z tej samej gliny ulepiony!", dodał i zachichotał pod nosem. Przystanąłem i próbowałem w ciemnościach złowić jego wzrok. "Jak to?", zapytałem zdumiony. "Ano tak to!", odparł i rozłożył ramiona.
Stanęliśmy nad brzegiem Odry. Na czarnej i spokojnej tafli rzeki wyraźnie odznaczał się świetlisty tunel księżycowej poświaty. Gdzieś za nami, w gąszczu koron drzew zahuczał puchacz, z zewsząd dokoła, z gęstych traw i zarośli unosił się nocny koncert cykad, świerszczy i rechotu żab. Oparłem głowę na jego ramieniu i z zamkniętymi oczyma słuchałem odgłosów lasu. On zaś zapatrzył się w ciemne niebo. Oddychał równomiernie. "No to jak? Płyniemy?", zapytał szeptem. "Pewnie!", odpowiedziałem i sprawnym ruchem zrzuciłem z siebie polówkę i zacząłem rozpinać spodnie. Patrzył na mnie, gdy się rozbierałem, a gdy stanąłem przed nim w samych kąpielówkach, sam zaczął ściągać ubrania. "To też musimy ściągnąć!", zaśmiałem się i wskazałem na szorty. "Przecież nie wrócimy do domu w mokrych majtkach!", dodałem po chwili. "Racja", szepnął, i już po chwili, nadzy, podtrzymując się pod ramiona, weszliśmy do chłodnej wody. Im bardziej robiło się głębiej, tym nurt rzeki się wzmacniał. Wkrótce ponad wodę wystawały tylko nasze głowy. "Tylko się nie rozdzielajmy!", zauważył i chwycił mnie za rękę. Wypłynęliśmy na środek Odry, a potem wraz z prądem zmierzaliśmy do dalekiego zakola i piaskowej wyspy na środku.
Wyspa ta była naszym tajemnym miejscem spotkań i wielogodzinnych rozmów. Nigdy nikomu o niej nie wspominaliśmy. Była tylko nasza.
Tej nocy było ciepło, nawet bardzo. Przy odległych brzegach unosiły się gęste opary mgły, a woda lekko pluskała odbijając się od brzegów. Wyłożyliśmy się na glinianym klepisku. Głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. Palce naszych dłoni odnalazły się w ciemności i splotły. Patrzyliśmy na niebo pełne gwiazd. "Jak my teraz odnajdziemy nasze ubrania?", zapytałem. "Ciiiiii.... nie myśl o tym teraz...", szepnął i objął mnie ramieniem.
Przyłożył ucho do piersi i słuchał bicia mego serca. Oddychał głęboko i równo, czułem jak drżał. Jedną rękę położyłem na jego plecach, a palcami drugiej przeczesywałem jego włosy. Zaczął mruczeć. Nagle poderwał się i "zawisł" nade mną. Jego twarz znajdowała się dokładnie nad moją. Pomimo ciemności potrafiłem rozpoznać jego rysy. Oczy mu błyszczały. Nie uśmiechał się. Patrzył tak, jakby chciał mnie przenicować lub rozpruć.
"Co?", zapytałem. "Czy wiesz, co to jest... To... tu i teraz, wczoraj i przedwczoraj... Myślałem o tym, że tak nie może być, ale ciągle mnie to fascynuje i nie mogę przestać", nadal wbijał we mnie swój mocny wzrok. "Nie wiem dokładnie", odparłem po chwili. "Czasami wiem, ale nie umiem powiedzieć, że wiem na pewno, bo coś się zmieniło, coś jest innego i dzieje się to w dziwny sposób... Ja też nie mogę przestać...", szepnąłem i zacząłem chichotać, gdyż w swój specyficzny sposób przewrócił oczyma. Czasami robił tak, gdy się niecierpliwił. "Nawet nie pamiętam tego, kiedy się zaczęło i kiedy zacząłem o tym myśleć... Tak naprawdę to chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem...", mruczałem pod nosem jakby sam do siebie. "To było tego dnia, kiedy się poznaliśmy", stwierdził stanowczo, "Nie ma innej możliwości..."
"Kilka dni temu słyszałem rozmowę mojej mamy z twoją...", Staszek zwinął usta w ciup i zmrużył oczy. "Taaak?", zaciekawił mnie. Wsparłem się na łokciach, a on się nieco odchylił do tyłu. "Rozmawiały o nas...", dodał po chwili, a jego oczy zwęziły się i przybrały postać rogalików. "To było coś złego?", czułem, jak serce zaczyna mi łomotać, a gardło się ścisnęło. "Mówiły coś o skomplikowanej zażyłości i naturalnych problemach dorastania, że nie trzeba się niczym przejmować, bo to jest nieszkodliwe i że to wszystko przeminie... I twoja mama powiedziała, że ona się nie będzie martwić, bo będzie, co będzie. I moja mama się z nią zgodziła", Staszek usiadł obok mnie po turecku i zapatrzył się w szemrzącą rzekę. Zastanowiły mnie te słowa. "Co to znaczy, że to wszystko przeminie? Nie chcę, by to przemijało, nie chcę, by było inaczej. Nie rozumiem tego", w mojej głowie myśli biły się ze sobą niczym stado wygłodniałych kruków walczących o padlinę. Staszek przez chwilę patrzył na mnie, zwinnie nachylił się w moją stronę i nasze usta zetknęły się.
"Hooop! Hoop!", ciszę rozdarł nagły okrzyk z drugiego brzegu Odry. Staszek odsunął się i syknął. Spojrzałem w stronę, skąd dobiegało wołanie. "Ciiiii... To Marcin... Nie odpowiadaj", podał mi rękę. Staliśmy obok siebie ze stopami zanurzonymi w wodzie, zupełnie nadzy, tak jak nas bozia stworzyła i patrzyliśmy w nieprzeniknioną ciemność rzeki. Okryci nocą, ukryci w sobie, skryci dla innych - trzymaliśmy się za ręce i myśleliśmy o dali. O tym, co jest i o tym, co będzie. "Hooop! Hoop! Wojteek!", rozległo się ponowne nawoływanie.
"Nie musimy wszystkiego rozumieć", odezwał się Staszek. "I nic się nie zmieni", dodał po chwili. "Dobrze. Wracajmy już", zaproponowałem.
Weszliśmy do wody. Tym razem płynęło się znacznie ciężej, gdyż było pod prąd. Odra wydawała się chłodniejsza i nurt jakby mocniej napierał i porywał. Zmęczeni, dygocąc z wysiłku i chłodu, wygramoliliśmy się na brzeg. Po omacku odszukaliśmy miejsce, gdzie się rozebraliśmy, lecz, ku naszemu zaskoczeniu, nasze ubrania zniknęły.

Upiory najczęściej przychodzą nocą

Znad Odry wracaliśmy okrężną drogą. Piaszczysta ścieżka wiła się półkolem między polami. Daleko przed nami, w rozpalonym powietrzu, drżały dachy ledwo widocznych domów, gdzieś z lewej strony warczał kombajn. Kilka osób pracowało daleko w polu. Ich sylwetki przypominały biegające mrówki. Zbierano zżętą słomę, wiązano ją w snopy i układano w stogi.
Dochodziła połowa sierpnia. Z nieba lał się żar. Przystanęliśmy na rozstaju dróg, tuż przy drewnianej kapliczce. Marcin Gawęcki, nasz najlepszy kumpel, oparł rower o pień drzewa i przyłożył rękę do czoła. Dostrzegł coś na końcu dróżki ginącej w borze i uporczywie się temu przypatrywał. Miał na sobie jedynie dżinsowe spodenki, nierówno przycięte i wystrzępione tuż nad kolanami. Staszek położył rower na wysuszonej trawie, usiadł obok niego i wyciągnął z chlebaka butelkę wody. Pił chciwie. Następnie dał wodę Marcinowi, a ten podał mi. "Jedźmy już stąd", westchnął Marcin i chwycił za kierownicę. "Odpocznijmy tu chwilę. Rozpływam się", stęknął Stachu i wyłożył się w cieniu brzóz. "Nie lubię tego miejsca... Jest przeklęte", Marcin zerknął trwożnie na kapliczkę, a potem rozejrzał się dokoła. "Przeklęte?", zainteresowałem się. Stachu podparł się na łokciach i, mrużąc oczy, przyglądał się pracującym ludziom na odległym polu.
Marcin zwrócił się w naszą stronę, wsparł ręce na biodrach i lekko kiwnął głową. "Babcia opowiadała mi o tym miejscu", zaczął mówić z przejęciem. "Jest nawiedzone. Wiele osób ze wsi widziało tu upiora w czarnym kapeluszu. Wyłazi nocą spod ziemi i przychodzi do wsi. Stuka w okna i pije krew krów w oborach. Te krowy potem zdychają".
Patrzył na nas z nieokreśloną miną. "Nie znacie tej historii?", spytał z niedowierzaniem. "To chodzi o tego księdza, co to powiesił się na belce w dzwonnicy?", zapytał Stachu, marszcząc czoło. "Dziadek kiedyś o tym opowiadał", wtrąciłem się. "Mówił mi, że dawno temu zginęła mu jałówka, że przepadła jak kamień w wodzie. Nikt dokładnie nie wiedział, co się z nią wtedy stało", ponownie sięgnąłem po butelkę wody. "Tak! Dokładnie!", Marcin uniósł nieco głos i rozłożył ręce. "Ponoć pochowano go tutaj, gdzieś między tymi brzozami, a po kilku dniach, po tym jak go tu pochowano, ludzie, którzy wracali z lasu, znaleźli rozkopany grób i ślady butów na drodze. Tak jakby ktoś szedł stąd do wsi...", chłopak wskazał ręką w stronę dalekich zabudowań. "To dlatego zbudowano tu kapliczkę?", spojrzałem na wysoki pień brzozy. "Która i tak nie chroni wsi przed upiorami", Stachu uśmiechnął się i wsiadł na rower.
Zatrzymaliśmy się przy bramce naszego podwórka. Ciszę letniego popołudnia przeciął daleki pomruk zbliżającej się burzy. Niebo nad odległą ścianą boru rozjaśniła błyskawica. Marcin uniósł nieco do góry przednie koło kolarzówki i spiął się. "To na razie, chłopaki! Do jutra!", zawołał przez ramię i odjechał w kierunku starego młyna.
Schowaliśmy rowery w szopce i weszliśmy do domu. Zauważyłem, że babcia ma gościa. Ktoś siedział z nią przy kuchennym stole. Nie mogłem go rozpoznać, gdyż do wejścia zwrócony był plecami. Był to jakiś chłopak, chyba któryś z naszych kolegów ze szkoły. "Kto to?", szepnął Staszek. Wzruszyłem ramionami. Weszliśmy do kuchni. Babcia zerknęła na nas smutną miną, a gość zwrócił się w naszą stronę. W tym momencie huknęło gdzieś za domem. Burza dotarła do wsi. Stachu spojrzał na mnie, a ja na niego. Skamienieliśmy

Chłopięce zabawy

Wiosna była sucha, ciepła i słoneczna. Czas przed Wielkanocą. Chorowałem wtedy na świnkę i w babcinej chustce, zawiązanej wokół głowy, siedziałem na ławce przed domem i nudziłem się okropnie. Postraszono mnie, że jak będę biegał i próbował wchodzić na drzewa lub na drabinę, świnka urwie się i zostanie po niej wielka dziura. Uwierzyłem i byłem bardzo grzeczny. Jednak mój "świnkowy" stan był zupełnie obojętny Staszkowi i Jackowi. Zakolegowali się i wspólnie bawili.
Tamtego dnia dokazywali w domu. Biegali po pokojach, kuchni i komórce z wystruganymi z patyków pistoletami, skakali ze schodów prowadzących na strych lub zjeżdżali po poręczach. Kilkakrotnie albo jeden, albo drugi zderzył się z babcią lub zaczepił o stołek lub ławę. W pewnym momencie babcia wzięła ścierkę i pogoniła ich z domu, krzycząc: "Uciekać mi stąd! Jeszcze bidy napytają, zwalą jaki gorący garnek albo co tam innego!" Obaj zatrzymali się przy oknie. "Babciu, to gdzie mamy pójść się bawić?", zapytał Staszek. "Do stodoły idźcie! Na sianie sobie poskaczcie, a nie tu w domu", machnęła ścierką i odwróciła się w stronę pieca.
Dwa razy nie trzeba było im tego powtarzać. Wybiegli z domu i skierowali się w stronę stodoły. Wielkie drewniane wrota zamknięte były tylko na skobel. Stachu uchylił drzwi i obaj zniknęli w mrocznym pomieszczeniu. Zaciekawiony poszedłem za nimi.
Na środku stodoły zazwyczaj stał wóz z długim dyszlem. Za nim dziadek ustawił rozdrabniarkę do buraków cukrowych oraz sieczkarnię. Czasami pracowałem z nim przy przygotowywaniu pasz dla krów i konia. Lubiłem wrzucać do niej buraki lub rzepy i przyglądać się, jak dwa kręcące się zębate wały je porywają i wciągają gdzieś do środka, by po chwili wypadły z boku, posiekane na kawałeczki wielkości kostki cukru. Przy ścianie stały ogromne beczki z owsem, pszenicą i żytem, dalej drewniane dzieże, wiadra i sprzęt gospodarski.
Śmiech i wesołe okrzyki chłopaków dobiegały z piętra stodoły. Stanąłem przed drabiną i spojrzałem w górę. Postawiłem stopę na pierwszym szczeblu, potem na drugim i jakimś dziwnym sposobem wylazłem na samą górę. Staszek wraz z Jackiem wchodzili po drugiej drabinie na poprzeczną belkę pod dachem i skakali na kopę siana. Bawili się przednio. Skoczył Jacuś. Najpierw utrzymał się na nogach, lecz potem stracił równowagę i upadł na plecy. "Auuu, auuu", zawołał i masował obolałe ramię. Stachu kucnął obok i zaczął odgarniać płaty siana. Po chwili naszym oczom ukazała się podłużna drewniana skrzynia. Stałem obok i przyglądałem się, jak Stachu wraz z Jackiem mocują się z jej wiekiem. Nagle deska zgrzytnęła i skrzynia się otwarła.
Zaniemówiliśmy, a po chwili rozległy się głębokie ochy i achy. Najpierw Staszek wyciągnął z niej dwa metalowe hełmy, potem straszną maskę z długą gumową rurą, dwa zardzewiałe sztylety i cztery czarne pistolety. Na dnie skrzyni walały się naboje, metalowe guziki, dwa czarne ciężkie jajka i jakieś drobiazgi, które nie wiadomo czym były. "Ale super! Chciałbym taki mieć", jęknął Jacek, próbując otworzyć czarny pistolet, po czym wziął do ręki dziwne jajo i z zaciekawieniem je badał. "Pobawmy się nimi, a potem je tu damy z powrotem", zawołał uradowany Staszek. "Dobra!", zgodził się Jacuś. Poskładaliśmy do skrzyni pozostałe przedmioty i wyszliśmy na podwórko.
Stachu wraz z Jackiem ustalili zasady nowej zabawy, a ja wróciłem na ławkę przed dom. Obserwowałem ich, gdy biegali dokoła domu z czarnymi pistoletami. Chowali się w kurniku, za studnią, w węglarce, wbiegali do stajni i szopki. Nagle Stachu wybiegł zza studni i zderzył się z idącą z ogródka babcią. Dla zabawy wycelował w nią pistoletem i zawołał: "Babcia, poddaj się!" Babcia odgoniła go od siebie machnięciem ręki, zaśmiała się i weszła do domu, lecz po chwili wyszła na podwórko i, trzymając fartuch w rękach, rozglądała dokoła.
"Wojciu, gdzie Stasiu?", zapytała. "Bawi się w wojnę z Jackiem", odparłem. "A skąd macie takie pistolety?", zapytała ponownie. "Ze skrzynki. Ze stodoły", odpowiedziałem, niczego złego nie podejrzewając. Rzuciła fartuch na ławkę i potruchtała do drewutni, gdzie dziadek rąbał drzewo. Po chwili oboje biegli w stronę ogrodu, gdzie bawił się Staszek. Poderwałem się z ławki i pędem pobiegłem za nimi.
Staszek stanął na baczność, gdy usłyszał wołania dziadków, a gdy dostrzegł ich pędzących ku sobie, przeraził się. Rzucił pistolet w zagony kartofli i zaczął iść w ich stronę. Zdyszany dziadek złapał go za ramiona i potrząsnął nim. "Co wziąłeś ze skrzynki? Mów, dzieciaku! Co wzięliście ze stodoły?!" "Stasiulku, to bardzo ważne! Powiedz, bo to nie są zabawki!", nachyliła się nad nim babcia. Stałem za nimi i widziałem, jak Staszek nabrał powietrza w płuca i rozpłakał się. Szlochając, powtarzał: "Ja nie wiedziałem... Ja nie chciałem... Zabrałem pistolet..." I ręką wskazał, gdzie wcześniej go wyrzucił. "Co jeszcze? Powiedz!", naciskała babcia. "Jaaceek... teeż... ma... pistooo...let... i... i... i...", zapowietrzył się i wył wniebogłosy. "Pistolet i co?!", zapytał przerażony dziadek. "Czarne jaj...ko...", wydusił Stachu. "Jajko?", żachnął się dziadek. "Takie czarne, ciężkie..." i pokazał dłońmi jego wielkość. "Jezusieńku kochany", zakwiliła babcia. "Tam jest...", Staszek wskazał palcem na zagrodę dla kur. Jak na zawołanie wszyscy spojrzeliśmy we wskazanym kierunku.
Jacuś, trzymając pod pachą papierową torbę, kruszył kurom i kaczkom suchy chleb. Co chwilę ocierał rękawem nos i odgarniał na bok przydługą grzywkę. Gdy dostrzegł biegnących do niego dziadków i usłyszał ich nawoływania, przestraszył się. Niechcąco upuścił torbę i zrobił kilka kroków do tyłu. Wsunął rączkę do kieszeni i wyciągnął z niej czarne ciężkie jajo (pistolet odłożył już z powrotem do skrzyni, ale jajo sobie zostawił, bo bardzo mu się podobało). Chciał je ukryć, lecz nie wiedział gdzie. Spojrzał na stojący niedaleko kurnik. Zacisnął na nim palce, zamachnął się i rzucił je do środka...

Pamięć tego, co było

Nawet wtedy nie przypuszczałem, że prawie całe lato tamtego roku spędzę tylko z Jackiem. Były to ostatnie dni czerwca - słoneczne, suche, nawet gorące, przeplatane krótkimi, lecz gwałtownymi burzami. Staszek na cały okres wakacji wyjeżdżał ze swymi rodzicami nad morze. Zajechali do nas, by się pożegnać. Nasze mamy usiadły na ławce i rozmawiały, a Stachu, dumny i zadowolony, w kółko paplał o pływaniu łódką i wędkowaniu. Było mi smutno, że wyjeżdża na tak długo.
Wtem na podwórko wmaszerował Jacek. W jednej ręce trzymał plastikowe wiadro, w drugiej siatkę na ryby na długim trzonku. Staszek z rozdziawioną buzią na niego patrzył. "Chodź tu, Jacuś na chwilkę!", zawołała go mama Staszka. Chłopiec podszedł do ławki. Ciocia Agata ucałowała go w policzek i odgarnęła na bok jasne włosy. "Idziesz na ryby?", zapytała. Jacuś spojrzał na mnie i się uśmiechnął. "Koło młyna jest dużo cierników", powiedział po chwili. Dwa razy tego mi powtarzać nie było trzeba. Założyłem kaloszki, wziąłem ze składziku swój podbierak i wiaderko i byłem gotów do wyjścia. Staszek zerkał na nas z zazdrością. "Mamo, a czy my musimy dzisiaj jechać?", zapytał z żalem. "Chcę pójść z nimi do młyna...", wzdychał ze smutkiem. "Będziesz łowił ryby z tatą nad morzem", uśmiechnęła się ciocia Agata. "To nie to samo...", jęknął i usiadł na ławce. Gdy nadszedł czas odjazdu, ze łzami w oczach wsiadł do samochodu. Po chwili pojazd zniknął za zakrętem, a my pobiegliśmy w kierunku młyna i tamy na rzece.

***
Tak naprawdę młyn był młynem już tylko z nazwy. Wiele lat wcześniej budynek ten spłonął wraz z całym wyposażeniem. Zostało po nim jedynie ogromne drewniane koło toczące wodę ze stawu. Dom odbudowano i mieszkała tam koleżanka mojej mamy wraz z rodziną. Wszyscy nas tam znali. Tuż przy młynie rozlewał się duży staw. Od strony lasu i pól stała duża tama ze śluzą, regulująca dopływ wody z Odry. Gdy było sucho, rolnicy spuszczali przez nią wodę wprost na pola. Od strony wsi i młyna stała druga, mniejsza tama. Z niej woda spadała na młyńskie koło i obracała je, a powstały w ten sposób strumień łączył się z małą rzeczką i przecinał wzdłuż całą wieś. Na dużą tamę nie wolno było nam chodzić i kąpać się w jej pobliżu, znów na małej bawiliśmy się całymi dniami - ja, Jacek, Staszek oraz inne dzieciaki ze wsi. Skakaliśmy do wody, nurkowaliśmy, łapaliśmy żaby i raki, wodowaliśmy ręcznie robione łódki.
Gdy byliśmy nastolatkami, lubiliśmy ze Staszkiem przychodzić nad staw o zmierzchu. Siadaliśmy na grobli lub na dużej tamie i, oparci o siebie plecami, słuchaliśmy rechotu żab, cykad i świerszczy, delikatnego szelestu szuwarów i tataraku. Księżyc odbijał się na wodzie, a my rozmawialiśmy. O wszystkim - o nas, o przyszłości, przeszłości, szkole, kolejnej wycieczce, o głupiej Ance, która próbowała całować chłopaków na przerwach, o naszych rodzicach i dziadkach i o domu, który należało już wyremontować.
Tak naprawdę to chyba było nasze ulubione miejsce - wspominaliśmy okres wczesnego dzieciństwa, gdy przychodziliśmy tu we trzech, by siatkami łapać cierniki, kąpać się lub zrywać brązowe pałki tataraku, o które później piekliła się babcia, gdyż pęczniały i wybuchały w domu tysiącem kłaków puchu. Potem przychodziliśmy już tylko we dwóch. Było inaczej. Rozmawialiśmy lub siedzieliśmy bez słów, gdyż nasze milczenie było także rozmową.

***
W kilka dni po wyjeździe Staszka dziadek zaprzągł konia i szykował wóz do wyjazdu do lasu. Miał przywieźć drzewo, które zostało po wyrębie. Uprosiliśmy go, by wziął nas ze sobą. Zabraliśmy też naszą Nukę. Od strony wałów i zakola Odry wjechaliśmy do ciemnego boru. Jacuś był tu po raz pierwszy. Rozglądał się dokoła z otwartą buzią, słuchał odgłosów lasu i chłonął jego zapach. Był podekscytowany. Po drodze zajrzeliśmy na powojenny cmentarz. Wszystkie mogiły skryte były w mroku. Po powrocie do domu babcia nie mogła opędzić się od setki jego pytań. Na kolację przyszła ciocia Lucyna, mama Jacka. Siedzieliśmy wszyscy przy stole w ogrodzie - dziadkowie, moja mama, ciocia i my. Dziadek zaczął opowiadać o wojnie i wspominać swoich kolegów, którzy zginęli w walkach (miał 17 lat, gdy wybuchło powstanie warszawskie).
Spędziliśmy wspólnie całe lato - chodziliśmy z dziadkiem i z Nuką do lasu na jeżyny i grzyby, kąpaliśmy się w rzece i w stawie, łapaliśmy cierniki i raki, pomagaliśmy przy sianokosach i żniwach, jeździliśmy z ciocią Lucyną na jarmark do miasta.
Bardzo się zżyłem z Jacusiem, był takim moim młodszym bratem. Któregoś dnia chwycił mnie za rękę, uśmiechnął i "Kocham cię", wyszeptał. Stał naprzeciwko mnie. Wiatr rozwiewał mu jasne włosy, a przydługa grzywka przykrywała cały nos. Odgarniał ją co chwilę na bok. Takiego go właśnie pamiętam - drobnego chłopca o niebieskich oczach i rozwianych jasnych włosach. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że to będzie ostatnie nasze wspólne lato. Później świat się skończył.
Wakacje się kończyły i z utęsknieniem czekaliśmy na powrót Stasia.

Trafiła kosa na kamień

Sporo czasu musiało minąć zanim Staszek zaakceptował Jacusia jako nowego kolegę. Zawsze bawił się tylko ze mną i wszystkie tajemnicze wyprawy za ogrodzenie gospodarstwa planował poza jego plecami. Twierdził, że Jacek to maminsynek, ciągle narzeka, a nawet ryczy bez powodu, wlecze się i opóźnia marsz przez pole czy las. Gdy tylko nadarzała się okazja, dokuczał mu. Czasami zabierał jego szmacianego psa o długich łapach i uszach i wrzucał go gdzieś w niedostępne miejsce. Najczęściej był to dach węglarki za domem, na który nie potrafiliśmy wleźć, lub któreś drzewo w sadzie.
Jednego dnia Staszek zabrał Jacusiowi zabawkę i uciekł z nią na podwórko. Tam wsadził szmacianego psa do metalowego wiadra, zaczepił je na haku i zawiesił nad rantem studni. Ręką zatrzymał przerażonego Jacka i wytłumaczył mu, na czym polegać będzie nowa zabawa. Chłopiec, z rozdziawioną buzią i wzrokiem wlepionym w misia, pokiwał głową na zgodę. Staliśmy obok i przyglądaliśmy się, jak Staszek wkłada do wiadra cegły. "To będzie świetna rakieta!", zapewnił. Spojrzał w głąb studni i pchnął wiadro. Runęło w dół z zawrotną prędkością, obijając się o kamienne ściany i huknęło o taflę wody. "Jupiiii!", wrzasnął Staszek i zachwycony, uniósłszy ręce do góry, skakał radośnie.
W tym też momencie ze stodoły wyszedł dziadek. Podszedł do nas i podejrzliwie patrzył to na nas, to na studnię. "A co tutaj robicie?", zapytał i zaczął wyciągać łańcuch na górę. Po chwili naszym oczom ukazało się wiadro pełne wody. Usłyszeliśmy Jackowe "Och!" Dziadek odpiął je i poszedł w stronę stodoły, a my w milczeniu spoglądaliśmy to na siebie, to na studnię. "Tylko nie rycz!", Staszek szturchnął Jacka w ramię. Podszedłem do krawędzi studni i zerknąłem w dół. Nic nie było widać. Szmaciany pies zaginął. Nikomu o tym nie powiedzieliśmy.
Od tego właśnie zdarzenia Stasiu przyjął Jacka do naszej dwójki i zaakceptował go jako swojego nowego przyjaciela. Zaczęliśmy bawić się i rozrabiać we trzech.
***
Szczególnie latem i wczesną jesienią praktycznie wszędzie na wsi można było znaleźć coś ciekawego do roboty. Dla takich nicponi jak my nic się nie ukryło. Jeśli sam czegoś nie wymyśliłem, to robili to Staszek albo Jacek, który to z czasem okazał się większym rozrabiaką niż my dwaj razem wzięci.
W słotne i chłodne dni zaszywaliśmy się na strychu. W przepastnych szafach zawsze znajdowaliśmy coś ciekawego. Były to stare fotografie i pocztówki poprzewiązywane tasiemkami, dziwne zabawki na kółkach, przybory toaletowe i kuchenne, stęchłe i zapleśniałe księgi w skórzanych oprawach. O wszystkich tych rzeczach już dawno zapomniano, a ich poprzedni właściciele pomarli lub zginęli w czasie drugiej wojny.
Wielokrotnie słuchaliśmy dziadkowych lub babcinych opowieści o wojnie. O bombardowaniu wsi, o uciekających ludziach, płonących domach i zabitych zwierzętach. Chodziliśmy potem do tych miejsc z opowieści i szukaliśmy jakichkolwiek śladów po bombie, która rozerwała dom na strzępy.
Dla mnie i dla Stacha jedynym namacalnym dowodem na to, iż te opowieści były prawdziwe, był cmentarz w lesie, na który chodzić nam zabroniono. Któregoś dnia babcia wspomniała o rodzinie Bialickich, która zginęła od wybuchu bomby. Powiedziała też, że wszyscy pochowani są w lesie. Widziałem wtedy ten błysk w oczach Staszka! Wiedziałem, że pójdziemy tam, by to sprawdzić. Wyprawiliśmy się tam kilka dni później. Cóż to była za przygoda! Włożyliśmy kaloszki i spodnie ogrodniczki, odpięliśmy też naszą białą Nukę. I pomaszerowaliśmy. By dotrzeć do linii lasu trzeba było najpierw przejść przez nasze ziemniaczane pole i łąkę, potem przeprawić się przez wały i zakole rzeki, przejść przez peegerowskie pastwiska, przeskoczyć strumień i na końcu wspiąć się na piaskową wydmę, za którą stał ciemny bór.
Dla nas to był inny świat. Przejście na ukryte w gąszczu groby znaliśmy z wypraw z dziadkiem lub wujkiem, lecz tym razem było inaczej. Byliśmy tu po raz pierwszy sami. Zauważyłem, że Staszek zmienił się na twarzy. Najpierw był podekscytowany, bez przerwy o czymś gadał i oczy mu błyszczały, teraz spoważniał, ucichł, nasłuchiwał odgłosów i badał otoczenie. Nie tak łatwo znaleźliśmy grób Bialickich. Znajdował się on z samego brzegu, w rozległej rozpadlinie, na bardzo nierównym terenie. Płyta była przełamana na trzy kawałki. "Czyli babcia mówiła prawdę!", odezwałem się jako pierwszy. "Taaa", pokiwał głową i spojrzał na mnie. "Teraz musimy znaleźć w ich domu tę bombę, co to ich zabiła!", oznajmił dumnie. "Aha", pokiwałem głową na zgodę. Wracaliśmy nieco inną drogą. Z piaskowej skarpy skręciliśmy w brzezinowy zagajnik, minęliśmy strumień, budynki peeger-u i przez most weszliśmy do wsi. Poszliśmy wprost do domu Jacka. Pomimo setki jego pytań, nie zdradziliśmy tego, skąd wracamy. W porze obiadowej pogoda uległa pogorszeniu. Nad wsią przeszła burza. Zamknęliśmy się na strychu i układaliśmy plany kolejnej wyprawy do lasu.

Kogut

Staszek uwielbiał pomagać dziadkowi w pracach gospodarskich.
Jego rodzice kupili niewielki dom za zakolem rzeki, lecz nie uprawiali ziemi i nie trzymali żadnych hodowlanych zwierząt. Na ich podwórku, koło studni, tuż przy wejściu do sadu, stała duża huśtawka na metalowym stelażu, a koło niej błyszczał w słońcu blat okrągłego stołu. Pamiętam, że często siadywały tam nasze mamy, rozmawiały, paliły papierosy i piły herbatę.
Stasio wiele razy prosił rodziców o zakup psa lub kota. Odmawiali, tłumacząc, że przy zwierzętach jest dużo obowiązków i trzeba je pilnować, karmić, szczepić, a one i tak zazwyczaj uciekają lub giną bezpowrotnie. Spuszczał wtedy głowę i rył butem bruzdę w piasku, a gdy nie umiał powstrzymać łez, odwracał się i przybiegał do nas. Chyba na naszym podwórku czuł się szczęśliwy.
Potrafił pół dnia uganiać się za dziadkiem. Nosił wraz z nim wiadra karmy dla świń, wkładał krowom siano do przegród, sypał ziarno do żłobów, wrzucał buraki do rozdrabniarki. Wbiegał czasami do kuchni i, rozpromieniony, wypijał szklankę mleka i uciekał z powrotem na pole, gdyż wiedział, że dziadek będzie wyprowadzał konia ze stajni. 
Dla mnie to wszystko było całkiem normalne. Pomimo tego że urodziłem się w wielkim mieście, całe swoje życie spędzałem na wsi. Często obserwowałem Staszka, jak radośnie wspinał się przy pomocy dziadka na grzbiet konia i paradował na nim niby Napoleon lub gdy, trzymając w ręku kij z czerwoną wstążką "oprowadzał" stadko kur po podwórzu i po ogrodzie. Babcia dawała mu czasem suchy chleb, a on rzucał okruszyny kurom i te posłusznie biegały za nim dokoła domu. Znał je wszystkie i zawsze odgadywał, której brakowało.
Pewnej niedzieli Staszek przybiegł do nas z samego rana. Szykowaliśmy się wtedy do kościoła.
- Babciu, a masz trochę chleba? - Zawołał z sieni.
- Dziadek już dał kurom jeść - odparła babcia.
- Ale to na później będzie - nalegał Staszek.
- Sprawdź w komórce. Ale nie dawaj im zbyt dużo - próbowała go upomnieć.
- Dobrze, babciu - odparł, wchodząc do komórki.
Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Staszka. Babcia szybkim krokiem udała się w stronę ciemnego pomieszczenia. Pobiegłem za nią. Z małego pokoju wyszła moja mama. Weszliśmy do komórki. Staszek zanosił się płaczem. Stał nad blaszaną miednicą, z której wystawały żółte kogucie nogi. Bezgłowy ptak leżał na piersi z szeroko rozłożonymi skrzydłami.
- To był mój kogut... - wyjąkał Staś.
Ukucnął nad martwym ptakiem i zaczął go głaskać.
- Chodź, Stasiu - babcia próbowała go wziąć za rękę.
- To był mój kogut - powtórzył.
- Kurki hoduje się właśnie po to, by... - babcia próbowała go odciągnąć od miednicy.
- Nie! - Krzyknął i wyrwał rękę.
- Chodź, Stasiulku, pójdziemy do kościółka, a potem kupimy watę na patyku - uklękła przy nim moja mama.
- Nie! - Krzyknął ponownie, wyrwał się i wybiegł z komórki.
Stasio obraził się na wszystkich i przez kilka dni nie przychodził do babcinego domu. Tego samego dnia, późnym popołudniem odwiedziła nas jego mama. Powiedziała, że syn zaprzysiągł jej, iż nigdy więcej w swoim życiu nie będzie jadł niedzielnych obiadów.

Przyjaciel

Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem.
Bawiliśmy się wtedy ze Stasiem, wówczas moim jedynym przyjacielem, plastikowymi żołnierzami. Z kartonowych pudełek zbudowaliśmy fort, który obstawiony był ze wszystkich stron figurkami koni, kowbojów i Indian. Z kart ustawiliśmy trójkątne namioty imitujące indiańską wioskę.
Wczesną wiosną pogoda była nie najlepsza, więc całe popołudnia spędzaliśmy na domowych zabawach.
Tego dnia babcia krzątała się przy piecu, gdy wszedł do kuchni wraz ze swoją mamą. Trzymał ją za rękę i nieśmiało rozglądał dokoła. Szturchnąłem Staszka i kiwnięciem głowy wskazałem na chłopca. Przez chwilę patrzyliśmy na niego, a gdy nowy kolega usiadł wraz ze swoją mamą przy stole, wróciliśmy do zabawy. Po jakimś czasie moja mama przyprowadziła do nas małego gościa.
- Chłopcy, to jest Jacuś. Weźcie go do siebie - powiedziała i pogłaskała go po jasnych włosach.
Jacuś kucnął pomiędzy nami i patrzył na porozstawiane żołnierzyki.
- Wiesz, jak się zabija Indian ze strzelby? - Zapytał Staszek i palcem wskazał na postać w białym pióropuszu.
- Nie... - szepnął speszony Jacuś.
- O, tak! Bum, bum, bum! - Stasio udawał odgłosy wystrzałów i ręką przewrócił kilka figurek.
- A teraz trzeba spalić indiański obóz! - Znów zawołał i ręką zmiótł szereg trójkątnych namiotów.
Jacek stał z wytrzeszczonymi oczyma i patrzył to na mnie, to na Staszka. Był zagubiony i chyba za bardzo nie rozumiał sensu naszej zabawy. Nagle kucnął i zaczął wybierać z pudła z zabawkami plastikowe zwierzęta - lwy, konie, psy, ptaki. Zebrał karty i ustawił z nich kwadratowe ogrodzenie, a w środku umieścił wybrane figurki.
- Czy to jest zoo? - Zapytał Stasio.
- Nie - zaprzeczył Jacek.
- Farma? - Zapytałem niepewnie.
Uśmiechnął się i spojrzał na mnie. Odsunął ręką na bok przydługą grzywkę, a jego niebieskie oczy, otoczone szeregiem ciemnych rzęs, pojaśniały.
- Zbudujemy farmę - ucieszyłem się.
- Przecież to strasznie nudne... - Staszek obraził się i odszedł do stołu, przy którym siedzieli rodzice i dziadkowie.
Zostałem z Jacusiem sam. Obserwowałem, jak ustawiał domki, wyznaczał chodniki, segregował zwierzęta. Pomimo tego, że był kimś nowym i mi nieznanym, polubiłem go bardzo. Już wtedy czułem, że kiedyś zostanie moim przyjacielem.

niedziela, 22 grudnia 2019

Z pamiętnika nastolatka

19 sierpnia
Ciągle się zastanawiam, co mógłbym zrobić. Mam trudny okres, szukam swego miejsca, staram się poznać siebie i ciągle mi to się nie udaje. Raz myślę tak, raz inaczej, co chwilę chcę coś innego, nie potrafię się zdecydować, mogę nawet stwierdzić, że się zgubiłem.
Wczoraj kupiłem ten zeszyt. Ponoć ma to być mój dziennik. Może lepiej będzie, jeśli powiem, że to ma być pamiętnik. Ma pomóc mi w poznaniu siebie samego. Ciekawe, jak to działa, bo nigdy wcześniej nie pisałem niczego o sobie. To jest mój pierwszy pamiętnik.
Tak poradził mi mój dobry kolega, Staszek. Powiedział, abym zaczął pisać dziennik, bo będę mógł czytać to, co sam o sobie myślę, jeśli, oczywiście będę szczery. Dzięki tym zapiskom, z czasem będę mógł poznać siebie i znaleźć rozwiązanie swoich problemów. Ciekawe...

21 sierpnia
Byliśmy dziś nad stawem za starym młynem. Kama się opalała, a my skakaliśmy z tamy do wody. Potem dołączył do nas Marcin i siedzieliśmy przy ognisku. Już dawno temu zauważyłem, że Kama nie lubi Staszka i Wojtka. Jeśli może, to ich unika. Mówi o nich, że w jakiś sposób są bardzo dziwni, że nie są tacy jak reszta dzieciaków ze szkoły. Dziwi się, że Marcin tak mocno się z nimi przyjaźni. Ponoć mają wiele tajemnic. Pytałem się jej wiele razy, co to znaczy, ale zawsze odpowiada, że są dziwni i patrzy na nich z podejrzliwością. Ja ich lubię, może nie tak bardzo jak Kamę, ale ich lubię. Są moimi kumplami.

22 sierpnia
Dziś będę pisał o Kamie. To moja najlepsza przyjaciółka. Wraz z rodzicami mieszka w starej kamienicy, jedynej w naszej wsi. Tak jak ja jest jedynaczką. Kumplujemy się od początków szkoły. Jej matka była szkolną koleżanką mojej. Ponoć kiedyś były nierozłączne. Pokłóciły się o chłopaka, czyli mojego ojca. Dziś matka Kamy patrzy z politowaniem na swojego dawnego narzeczonego i pewnie dziękuje w głębi serca Bogu za to, że poprowadził jej życie tak, a nie inaczej. Dzisiaj rozmawiają ze sobą bardzo rzadko, prawie w ogóle. Pamiętam, że kiedyś Kama wzięła mnie do siebie. Ściany jej pokoju wyklejone były plakatami i widokówkami, a na podłodze leżał okrągły dywan. Siedzieliśmy na nim i składaliśmy puzzle, gdy do pokoju weszła jej mama. Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem i poprosiła Kamę do kuchni. Słyszałem, jak rozmawiały o mnie i potem trzasnęły drzwi od łazienki. Gdy wychodziłem z ich mieszkania, pani Celina, czyli matka Kamy, położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała, bym nigdy więcej tutaj nie przychodził. Nie była zła na mnie, nie krzyczała, mówiła spokojnym i łagodnym głosem. Z łazienki wyszła zapłakana Kama i zawołała w ostatniej chwili, że widzimy się jutro, i drzwi mieszkania się za mną zamknęły. Stało się to kilka lat temu, chodziliśmy wtedy do podstawówki. Dzisiaj wiem, choć nigdy o to nie pytałem, że Kama robi na złość rodzicom i nadal się ze mną przyjaźni.

26 sierpnia
Wakacje się pomału kończą. Tak naprawdę to cieszę się na powrót do szkoły. Jutro rano z Wojtkiem i Staszkiem jedziemy na grzyby. Będzie bardzo fajnie.

27 sierpnia
Stało się dzisiaj coś bardzo dziwnego.
                       
  

sobota, 7 grudnia 2019

Strach na wróble

Wsłuchiwał się w szum słabnącego deszczu. Leżał na wznak z ręką pod głową i wpatrywał się w usiany plamami i zaciekami sufit swojej sypialni. Nie spał już od czwartej nad ranem. Ustawiał w sieni i w kuchni miednice i wiadra pod strużkami cieknącej wody. Dach nadawał się do kompletnego remontu. Gdy krzątał się po domu i tarabanił wiadrami, z małego pokoju na tyłach domu wyszła jego matka. Kobieta opatuliła się kraciastą chustą i patrzyła na kałuże na podłodze.
- Znowu cieknie, Piotruś, co? - Westchnęła.
- Niech mama się kładzie. Zajmę się tym - sapnął.
Kobieta stała przez chwilę i obserwowała syna, jak szufelką zbierał wodę do metalowego wiadra. Westchnęła ponownie i weszła do swojej sypialni.
Gdy uporał się z zalaną podłogą, włożył gumowce i wyszedł przed dom. Świtało daleko na horyzoncie, lecz do pełnego rozwidnienia było jeszcze daleko. Zapalił papierosa. Tak naprawdę to nie palił nałogowo. Lubił tylko zapach dymu tytoniowego. Rozejrzał się po podwórzu i gwizdnął na psa. Zwierzę nie zareagowało.
- Niech cię wszelkie wciórności - zaklął pod nosem i wrócił do sypialni.
Z lekkiego snu obudziło go radosne szczekanie psa oraz rozmowa przed domem. Jego matka z kimś rozmawiała. Wyjrzał przez okno. Na podwórzu, pod wielkim parasolem, stał wysoki blondyn w policyjnym mundurze. Odganiał od siebie rozradowanego psa, który chciał przywitać się z nim ubłoconymi łapami. Piotr ubrał się i zerknął na zegar. Była niedziela, 8. 35 rano.
- Wszystko w porządku, Wojtek? - Zapytał blondyna i spojrzał na wciąż zachmurzone niebo.
Wojciech Mirski był zastępcą komendanta policji w Rybim Oku. Niebieskooki 36-latek szczycił się nieskazitelną opinią wśród mieszkańców miasteczka oraz kolegów po fachu z wydziału miejskiego. Jego ambicje i pracowitość przerastały potrzeby pracy w policji w tak małej mieścinie, jaką było Rybie Oko. Jako policjant i na dodatek kawaler miał duże wzięcie wśród rzeszy fanek i wielbicielek. "Za mundurem panny sznurem" zwykła mawiać jego matka.    
Młody mężczyzna zbliżył się o dwa kroki i szepnął:
- Szefie, mamy problem. - Kiwnął głową na znak, że chce rozmawiać na osobności.
Uśmiechnął się do gospodyni i poprawił mundur. Pani Jadwiga ciekawie mu się przyglądała.
- A może wejdzie pan do środka i zje z nami śniadanie? Gość w dom, Bóg w dom! - Uchyliła drzwi do sieni.
- Dziękuję bardzo, pani Jadwigo! Może innym razem. Myślę, że dziś będziemy zajęci! Pilna sprawa! - Puścił oko do komendanta i dyskretnie palcem wskazał na tarczę zegarka na ręku.
Odeszli w kierunku radiowozu, stojącego przed bramą posesji. Kobieta stała jeszcze przez chwilę w progu domu, patrząc za nimi, po czym weszła do środka.
- Co tam, Wojtek... - komendant spojrzał na swego zastępcę i wsunął papierosa do ust, nie zapalając go. Jego myśli wciąż krążyły wokół przeciekającego dachu. W wyobraźni planował rychły remont. Komin też nie wyglądał zbyt dobrze.
- Dziś rano jakieś dzieciaki z Pieskowej Wólki znalazły trupa przy leśnej drodze - Mirski podał mu swój telefon komórkowy. - Zrobiłem kilka zdjęć.
Komendant uniósł brwi i, nerwowo mrugając, patrzył na ekran telefonu. Na jego twarzy malowało się głębokie zdumienie. Bez słowa przejrzał zdjęcia i zapalił papierosa.
- Kto to jest? - Zapytał. 
- Jeszcze nie wiem - Mirski wzruszył ramionami. - Zbyt dużo to tam nie widać. Ciało najpierw trzeba wydobyć, by cokolwiek powiedzieć.
- Co z tymi dzieciakami? - Zapytał po chwili, zaciągając się.
- Kazałem im czekać. Mietek z nimi został. 
- Dobra. Wezmę swoje rzeczy i jedziemy tam - oznajmił komendant i wszedł do domu.

Z pamiętnika nastolatka

8 stycznia
Zaczęły się ferie. W końcu będę miał czas na to, co lubię. Koniec ze sprawdzianami i testami! Koniec z głupolami w budzie! Kama, moja najlepsza kumpela, za trzy dni jedzie w góry, do ciotki. Będę za nią tęsknił, bo to przecież moja Kama. Od początku szkoły trzymamy się razem. Sporo przeszliśmy. Jezioro zamarzło i jutro pójdziemy na łyżwy.
Dziś siedzę w domu. Trzeba było trochę pomóc matce na podwórzu. Odgarnąłem śnieg, naznosiłem drew do pieca, wyścieliłem kurnik słomą, przerzuciłem buraki w stodole. Resztę powinien zrobić pijus, ale jak zwykle gdzieś chleje.
Za to wieczór spędzam z Mayem. No i trochę piszę tutaj.

9 stycznia
Gdy wracałem ze sklepu, wszedłem na chwilkę do naszej biblioteki. Pani Wiesia uśmiechnęła się do mnie i od progu zawołała: "Dobrze, że jesteś! Mam coś dla ciebie!" I podała mi książki. Było to pięć tomów przygód Sokolego Oka! Oczom własnym nie wierzyłem!

10 stycznia
Wczoraj nie udało się wyskoczyć na łyżwy z Kamą, ale dziś już tak. Całe popołudnie byłoby wspaniałe, gdyby nie jeden mały wypadek... Mróz skrzypiał, lód trzeszczał. Pięknie się jeździło po równej tafli jeziora. Potem rzucaliśmy się śnieżkami i rzeźbiliśmy orły na śniegu. Wtem skądś nadszedł mój ojciec. Jak zwykle był napity. Wszedł na lód i zaczął iść w naszą stronę. Wykrzykiwał coś i przeklinał. Zbliżyliśmy się do niego. Stanął w rozkroku i zza pazuchy wyciągnął butelkę piwa. Uniósł rękę w moją stronę i zaczął coś bredzić: "Przez ciebie piję... przez ciebie... taki wstyd... przez ciebie muszę pić..." i rzucił we mnie butelką. Piwo obryzgało także Kamę. Oddalaliśmy się i ciągle było słychać jak przeklina. Kama o nic nie pytała, jedynie mnie przytuliła i bez słowa odeszła.

11 stycznia
Nie mam ochoty na nic. May i Cooper leżą na biurku, a ja bezsensownie patrzę przez okno na spadający wielkimi płatami śnieg.

15 stycznia
Nic nie pisałem, bo doskwiera mi ogromna nuda. Kama wyjechała i nie mam z kim wyjść. Wybrałem się wczoraj do biblioteki, bo puszczali nowy film dzieciakom. Gdy wracałem do domu, minąłem się z Grubym, Beniem i ich głupimi laskami. Jak zwykle wytarzali mnie w śniegu i napchali śniegu pod sweter. Czasami chciałbym zniknąć.

18 stycznia
Zdycham. Śniegowe natarcie przez Benia i Grubego zamieniło się w anginę. Resztę ferii spędzę w łóżku na antybiotykach. Nawet nie mam ochoty na czytanie. Rozmyślałem o wielu różnych sprawach. O Kamie na przykład. Dlaczego ona, jako jedyna, się ze mną kumpluje. Co ona we mnie takiego widzi? Mogłaby na przykład zaprzyjaźnić się z Burym i jego bandą. Kiedyś widziałem, jak wychodzili razem ze szkolnego składziku, lecz na korytarzu rozeszli się w dwie różne strony. Nie wiem, może coś ich łączy, a ja o tym nie wiem...
Albo taki Bury. Dwa razy nie zdał do kolejnej klasy i teraz, jako najstarszy, rządzi w szkole. Nigdy wcześniej mnie nie zaczepiał. Nawet mnie nie zauważał, mijał bez słowa. Zawsze był w centrum uwagi i miał pełno znajomych. On miał swoich, a ja miałem swoich. I nagle, to było zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego, zupełnie bez powodu Bury podszedł do mnie i pchnął do tyłu. Upadłem na plecy, a on usiadł na mnie okrakiem i zaczął dusić. Od tego dnia zaczął mnie tępić. W ciągu dwóch tygodni odsunęli się ode mnie moi dwaj najlepsi kumple, Wojtek i Staszek. Rzadko ze mną gadają. Zaczęli mnie unikać. Została przy mnie Kama, ale czasami mam wrażenie, że robi to z litości, nie w wyniku prawdziwej przyjaźni.

21 stycznia
Ostatni dzień ferii. Nawet nie wiem, kiedy to minęło. Miałem tyle chęci do czytania... Skończyłem tylko Winnetou i czytałem trochę Robinsona Kruzoe. W ogóle nie ruszyłem Coopera. Matka się uparła, że przed powrotem do szkoły powinienem pójść do kontroli do doktora. Zapewniłem ją, że wszystko będzie w porządku. Jutro będą dwie lekcje historii i nie mogę na nie nie pójść. Tak na serio to boli mnie gardło i ciągle mi zimno i mam dreszcze.

6 lutego
Długo nie pisałem w swoim dzienniku. Dostałem zapalenia płuc i wylądowałem w szpitalu. Chciałem prosić matkę, by przywiozła mi mój zeszyt, ale wydałoby się, że go piszę. Nie chciałem ryzykować. Przywoziła mi moje książki oraz wypożyczała nowe z biblioteki. Miałem tomy Vernego, Hitchcocka i Agaty Christie. Szczególnie Hitchcock przypadł mi do gustu.
Odwiedzała mnie też Kama. Mówiła, że w szkole normalnie, nudy i flaki z olejem, same bzdury i brednie, że nauczyciele się o mnie pytali. Opowiadała, że Bury i jego banda uwzięli się na Staszka i na Wojtka, gdyż powiedzieli prawdę u dyrektora i tym samym wsypali Burego i Benia. Pamiętam, że to oni wyciągnęli mnie z wody po tym, jak Benio wepchnął mnie na rzekę i lód się załamał. Stało się to w poniedziałek, pierwszego dnia po feriach.
Nie wiem, jak ja tam do nich mam wrócić...