- Gdzie my jedziemy... - jęknął, odrywając twarz od okna samochodu. Wjechali na krętą drogę wijącą się pośród pól i łąk. Dokoła roztaczał się sielski krajobraz. Zakole rzeki, rozsiane gdzieniegdzie grupy młodej brzeziny i zielone pastwiska usiane kolorowym kwieciem. W powietrzu unosił się zapach bardzo wczesnego lata i lasu. Wyciągnął z uszu słuchawki i z kwaśną miną zerknął na smartfona, z którego znikła ikonka zasięgu i istnienia w prawdziwym świecie.
- Mamo... - jęknął ponownie. - Przecież tutaj nawet nie ma zasięgu!
- Wytrzymasz tych kilka dni - kobieta odwróciła głowę w kierunku syna - Mateusz jest w twoim wieku, a dziewczynki nie mogą się doczekać, by cię zobaczyć.
- Ale ja ich nawet nie pamiętam...
- Być może nie pamiętasz swoich kuzynek, ale babkę Kostecką i ciotkę Halinę to na pewno - spojrzała na ojca, który w tym czasie próbował ustawić boczne lusterko - wyściskają cię, wycałują i rozpieszczą jak kiedyś - zaśmiała się i zerknęła na swój telefon. - Rzeczywiście, nie ma tu zasięgu - westchnęła.
- O jaaa... Jakie nudziarstwo... - jęknął Szymon ponownie i zapatrzył się w zielony krajobraz.
- Szymuś, nie marudź - ojciec zerknął w lusterko i puścił mu oczko.
Minęli most i pierwsze zabudowania małej wioski. Domy stały po dwóch stronach jezdni, nieco oddalone od siebie, oddzielone sadami i ogródkami. Pośrodku płynęła rzeczka, a wzdłuż niej biegła jedyna droga. Nie było tu chodników, parkingów, supermarketów czy stacji paliw.
- Założę się, że McDonalda tu nie ma - syknął Szymek i z wyrzutem spojrzał na matkę.
- No nie ma - odparł ojciec i powoli wjechał samochodem przez otwartą bramę na podwórze z białym podłużnym domem. Nacisnął klakson dwa razy i wyłączył silnik.
- Jesteśmy! - Uradowana mama wyskoczyła z pojazdu.
Ich przybycie zbiegło się z trwającą w domu małą awanturą.
- Nie pójdę już tam! - rozległ się donośny krzyk i na podwórze wybiegł, trzaskając drzwiami, chłopak, czerwony na twarzy i z rozwichrzoną jasną czupryną. Minął ich bez słowa i wbiegł do ogrodu. Kobieta spojrzała na syna i wzruszyła ramionami. W tej chwili z domu wyszedł wuj Michał i, nieco zaskoczony, stanął naprzeciwko swoich gości.
- Ileż ja mam kłopotu z tym chłopakiem - westchnął i podał ojcu rękę. - Nieusłuchany taki! Trzpiot i leń! - Żalił się, zaglądając za swoim synem.
- Dojechaliście! To dobrze! Chodźcie, chodźcie do środka - gestem ręki zaprosił gości.
- Pięknie tu macie! - Westchnęła matka, rozglądając się po podwórzu i po, wyłaniającym się zza rogu budynku, sadzie.
- Ano jest, jak jest! - Rozłożył ręce jakby w geście niemocy. - Halina z babką i z dziewczynkami poszły ołtarz robić, tam, na drodze, przy krzyżu... - odezwał się wuj po chwili, gdy weszli do pokoju gościnnego. - Toż to Boże Ciało szybko będzie. Święto wielkie! Byle tylko jaki wielki deszcz nie spadł... Zaraz wrócą, za chwilę... Siadajcie, siadajcie - odsunął krzesła przy stole.
- Jaki ołtarz? Na drodze? - Zapytał Szymon i spojrzał pytająco na ojca.
Ten szturchnął go, zrobił karcącą minę i pchnął w kierunku stołu. Wuj Michał dostrzegł to i odezwał się z nikłym uśmiechem na ustach.
- No tak, wy jesteście z wielkiego miasta! Tam pewnie się Bożego Ciała nie świętuje... - pokiwał z niedowierzaniem głową. - A szkoda, wielka szkoda! Takie marnotrawstwo! Kara boska!
Był to rosły mężczyzna, wyższy i tęższy od ojca Szymona. Zmęczoną, nieco prostokątną twarz o głęboko osadzonych mętnych oczach otaczała nieforemna, kędzierzawa i odstająca na wszystkie strony wiecha włosów dziwnego koloru. Szymon od matki słyszał wiele razy, że wuj Michał stał się zrzędliwy i marudny, a jeśli się w czymś zaparł, nie potrafił odpuścić. Jak cała jego rodzina był bardzo pobożny. Kilka lat temu kładł proboszczowi dachówki na plebanii. Zsunął się z dachu i złamał nogę w kolanie. Proboszcz był na niego zły za nieskończony dach, robił mu wymówki, że teraz musi wynająć ekipę z miasteczka i zapłacić za robotę. Długo się unikali we wsi, bo ksiądz ostatnie psy wieszał na karku Kosteckiego i z ambony w każdą niedzielę wyklinał.
Podszedł do Szymona i wziął do ręki, zawieszone na szyi, słuchawki, z których dochodził nikły dźwięk jakiejś muzyki techno. Przyglądał się im z dużym zaciekawieniem i cykał coś pod nosem.
- Dużego masz już tego chłopaka, Robercie - zerknął na ojca, który stał przy oknie i przyglądał się z rozbawieniem swojemu synowi, który przy ogromnym wuju wyglądał jak przedszkolak. - W sam raz do pracy w gospodarstwie!
- W gospodarstwie? - Wzruszyła ramionami matka Szymka. - Gdzie on by tutaj na rolkach zasuwał, albo skąd by empetrójki ściągał? Mój syn pewnie stodoły od obory nie odróżnia...
- Mamo! - upomniał ją, wydymając policzki i robiąc wielkie oczy.
- Och... Żartowałam tylko...
- To nic, że z wielkiego miasta jesteś! - Zwrócił się do Szymka. - Pójdziesz jutro z nami i pomożesz krzyż ustroić... A trzeba też deski na ołtarzu trochę przyheblować i papą obić. Plebanię też trzeba pobielić... Tak, tak... pobielić - zrzędził trochę i zaczął szukać czegoś w kieszeniach brudnych spodni ogrodniczych. - A to z Mateuszem pójdziecie do księdza proboszcza i mu dom pomalujecie, hah? - Wbił wzrok w nieco zaskoczonego Szymona i kiwał głową, jakby już o wszystkim przesądził.
- No... raczej nie... - jęknął Szymon.
- Nie? - Wuj Michał cofnął się o dwa kroki i patrzył na niego zdziwiony.
- O! Halinka już z kościoła wróciła... - zawołała matka Szymona, zerkając przez okno na podwórze. Chwyciła syna za rękaw bluzy i pociągnęła za sobą, by rozładować niezręczną sytuację.
Wuj Michał ciężko opadł na krzesło, zaczął nabijać tytoniem długą lufkę i opowiadać ojcu o gospodarce.
Mateusz zjawił się w domu dopiero na kolacji. Wszedł do kuchni i cicho przywitał się z gośćmi. Na Szymona zerkał podejrzliwie i nieufnie.
(...)